Brütal Legend - recenzja

Brütal Legend - recenzja

Brütal Legend - recenzja
marcindmjqtx
14.10.2009 14:00, aktualizacja: 30.12.2015 14:13

Gra Nie często zdarza się, by twórca dostał okazję stworzenia wymarzonego dzieła. Tim Schafer o zrobieniu Brutal Legend myślał już od dawna, a gdy tylko jego firma Double Fine skończyła prace nad Psychonauts, natychmiast zabrał się do roboty. Pełną niespodziewanych zwrotów akcji historię produkcji BL można było śledzić m.in. na łamach Polygamii, dość powiedzieć, że EA w końcu dogadało się z Actiblizzem i Brutal legalnie, zgodnie z przepisami ujrzał światło dzienne. Na tę grę czekało wielu graczy.  Fani metalu, fani Jacka Blacka, fani Schafera - każdy miał jakiś powód by niecierpliwie wyglądać jej w sklepach. A jak zwykle w przypadku tak rozbuchanych oczekiwań bywa , można się bardzo boleśnie rozczarować. Na szczęście mnie dysonans ominął i jestem Brutal Legend zachwycony, choć trudno mi nie zauważyć kilku wad, które nie pozwalają wystawić jej wyższej oceny.

To z pewnością dzieło unikalne. W jednej grze sprawnie połączono całą masę gatunków - jest tu i jazda samochodami, i walka toporem (i gitarą), mini-gry muzyczne, a nawet całkiem fajny RTS. Brutal Legend przypomina Sacrifice połączone z bardzo prostą wersją God of War. Gra zachowując klimat i rozgrywkę slashera wprowadza armie, generałów, jednostki i system ekonomii rodem ze strategii czasu rzeczywistego. W tym wszystkim śmigamy plującym ogniem samochodem, latamy na demonicznych skrzydłach i odgrywamy solówki topiące twarze wroga. Brzmi chaotycznie i tak troszkę jest - Brutal Legend jest bowiem jak heavy metal - głośne, nieokrzesane i pełne pasji.

Im dłużej grałem, tym bardziej miałem wrażenie, że to growy odpowiednik opery. W tym przypadku opery heavy-metalowej. Jest epicka historia przedstawiana w epickich przerywnikach. Aktorzy wygłaszają górnolotne zdania, które w każdej innej grze wzbudziłyby uśmiech politowania - tu powodują wybuchy prawdziwego śmiechu rozbawienia. Jest epicki bohater, podejmujący się epickiej misji, którą wykonuje przy dźwiękach najbardziej kozackich zespołów metalowych jakie można było znaleźć. Bitwy to w tej grze koncerty, a ekipa techniczna okazuje się być doskonałą siłą bojową. Prosty hot rod zamienia się w wypasioną szafę grającą na kółkach. Instrumenty muzyczne robią za bronie, a generałem jest roadie. I to wszystko działa, a poszczególne elementy idealnie zazębiają się ze sobą. Konsekwentna, w każdym calu dopięta oprawa (nie tylko graficzna, ale jako całość, poczynając od menu, na opisach jednostek kończąc) tylko podkreśla miażdżącą wartość produkcyjną Brutala.

A do tego dochodzi jeden z najfajniejszych bohaterów gier z jakimi miałem do czynienia. Eddie jest gościem nie tylko dlatego, że głos podkłada mu Jack Black. Jest gościem, bo takim wymyślił go Tim Schafer. To bohater idealny - mający poczucie humoru, dzielny i prawy. A przy okazji jak trzeba, to potrafi skopać tyłek i zbudować z kilku rur działającego hot-roda. Trudno go nie lubić i trudno nie przejmować się historią w której bierze udział. Zwłaszcza że także pełna jest barwnych, zabawnych postaci, które tylko w niewielkim stopniu ustępują bohaterowi.

Gracz Dla kogo zrobiono Brutal Legend? Najbardziej oczywistą odpowiedzią jest rzecz jasna „dla fanów metalu”.  Ale przede wszystkim wydaje mi się, że gra spodoba się ludziom powyżej 30tki, którzy, tak jak ja, swoją fascynację metalem przeżywali w czasach młodości (tej młodszej niż 30 lat) - kiedy jadąc Deuce usłyszałem jeden z moich ukochanych kawałków, który ostatni raz słyszałem na zajeżdżonej kasecie 20 lat temu, zalała mnie fala nostalgii. Nie mogę polecić tej gry fanom nawalanek, albo samochodówek, albo RTSów, bo żaden z tych elementów nie jest tak mocno  wyeksponowany, ani tak dopracowany, by zadowolić miłośników poszczególnych gatunków. Siła Brutala leży raczej w idealnym połączeniu tych róznych elementów i podlaniu ich płynnym metalem.

Rozgrywka W grze wybijają się trzy podstawowe elementy rozgrywki. Mamy więc otwarty świat, po którym jeździmy naszym hot rodem zwanym The Deuce. Model jazdy początkowo trochę frustruje, bo jak na hot roda przystało,  Deuce jest potężną krową. Niezbyt zwinną i zwrotną, ale za to wystarczająco silną by nawet nie zauważyć przeciwnika, który wkręcił się w szprychy. Z czasem auto dorabia się całego szeregu ulepszeń, które nie tylko zwiększają potencjał bojowy i wyścigowy, ale także wydatnie zmieniają wygląd karoserii. Trudno nie westchnąć z zachwytu, widząc przypominający czaszkę pług montowany z przodu.

Gdy już dojedziemy na miejsce misji, najczęściej zaczynamy zasuwać na piechotę. Wtedy dochodzi do głosu część slasherowa. Autorzy zdecydowali się na prostotę - kombinacji jest niewiele, ale są dość przydatne i, co ważne, fajnie się je wykonuje. W Afro Samurai wyprowadzenie tej samej kombinacji dwa razy z rzędu graniczyło z cudem, tu bez problemu żonglujemy różnymi sekwencjami, używając tych, które są nam akurat potrzebne. Szkoda, ze różnych ciosów jest tak mało i że w późniejszej części gry stają się zdecydowanie za mało skuteczne.

System walki uzupełniają jeszcze solówki odgrywane na gitarze o wdzięcznym imieniu Clementine. To brutalowy odpowiednik magii - dobrze zagrane solo przyzywa Deuce, topi twarze przeciwników, albo produkuje małe stadko zwierząt, które walczą u naszego boku.

Ostatnim elementem są bitwy zespołów, które zrobiono w formie prostej strategii czasu rzeczywistego. Naszym celem jest przejmowanie gejzerów fanów,  którzy pełnią tu funkcję waluty, za którą kupujemy nowe oddziały. Sterowanie początkowo z pewnością będzie sprawiać problemy, ale po godzince treningu bez większego problemu powinniśmy wysyłać wojsko tam gdzie chcemy. Eddie nadzoruje pole bitwy z powietrza -  w tym trybie może wystawić demoniczne skrzydła, które pozwalają mu nie tylko patrzeć na to co się dzieje, ale także w razie czego szybko włączyć do walki. Riggs dzięki swoim umiejętnościom często przeważa szalę zwycięstwa i lepiej z tego nie rezygnować.

Pomijając bitwy, które potrafią momentami sfrustrować, misje są raczej proste, więc przez kampanię przelatujemy dość szybko. To zresztą moim zdaniem jedna z najpoważniejszych wad Brutal Legend - sandbox, który można skończyć w siedem godzin to jednak lekka przesada. A robienie misji pobocznych jest niespecjalnie zabawne, bo jest ich mało i są raczej nudne. Jedyną zachętą jest otrzymywana za ich wykonywanie waluta, którą potem wydajemy u Strażnika Metalu (rewelacyjnie odegranego przez  Ozziego) na nowe umiejętności, struny dla Klementynki, czy dodatki do auta.

Rozgrywka w Brutal Legend składa się z elementów, którym można by nawet zarzucić prostactwo. Ja się przed taką oceną wzdragam, bo dla mnie to raczej prostota i funkcjonalność, choć nie da się ukryć, że combosów mogłoby być więcej. Tryb RTS wymaga treningu, bo inaczej będziemy kląć na czym świat stoi, powtarzając bitwę po kilka razy. The Deuce to fajna bryka, ale przydaje się głównie jako środek lokomocji. Jak na maszynę z takim charakterem nie została moim zdaniem odpowiednio wyeksponowana.

Oprawa Brutal Legend jest piękny. Nie tak piękny i efektowny jak Uncharted, nie tak rozbudowany i złożony jak GTA IV, ale świat metalu urzeka swoimi krajobrazami. Schafer przyznał, że wiele miejsc inspirowanych było bezpośrednio okładkami płyt, inne to luźne wariacje na heavy metalowe tematy. Efekt momentami odbiera mowę. Wrzeszcząca ściana zbudowana z tysięcy głośników, ponure lasy otaczające górę kryjącą Morze Czarnych Łez, wspaniała góra Rockmore, piękne równiny wkoło Bladehenge - te miejsca zapamiętuje się natychmiast.  Na moją wyobraźnię działały na tyle mocno, że od czasu gdy zacząłem grać w BL moje sny są jasno określone - dzieją się w Wieku Metalu, są hałaśliwe i jeżdżą w nich hot rody. Dzięki licznym charakterystycznym budowlom i rzeźbom łatwo orientować się w terenie - wystarczy wziąć azymut na ten 100 metrowy miecz widoczny na horyzoncie i bez problemu trafiamy do celu. Z drugiej strony ten piękny teren nie został należycie wykorzystany. Po zakończeniu kampanii mapa będzie pełna miejsc których nie odkryliśmy, a nawet w tych, które odwiedziliśmy nie bardzo jest co robić. Można tylko zwiedzać.

O muzyce można by napisać osobne wypracowanie. To heavy metalowy raj, do którego trafiły wszystkie zespoły warte wzmianki. Jest Motorhead, Motley Crue, Iron Maiden czy Megadeath. Znalazło się miejsce dla Ozziego (samotnie i z Black Sabbath), jest Judas Priest, Slayer, Anthrax, a nawet Tenacious D. A ja ucieszyłem się szczególnie dwoma kawałkami mojego ukochanego KMFDM.  Od czasów Vice City nie grałem w grę w której ścieżka dźwiękowa byłaby tak perfekcyjnie dobrana do tematu.

Werdykt

Brutal Legend nie jest pozbawiony wad.  Najpoważniejszą jest zbyt krótki czas rozgrywki, który można sztucznie wydłużyć tylko podejmując się nieciekawych misji pobocznych. Grając miałem nieustanne wrażenie, że tu miało być więcej. A nie ma, bo nie starczyło kasy, albo czasu. Albo jednego i drugiego. Electronic Arts sporo zaryzykowało decydując się na wydanie w sumie dość niszowej gry, ale sądzę, że magia nazwiska Blacka zrobi swoje, gwarantując odpowiednią sprzedaż.

Mnie ta gra urzekła swoją klasą, klimatem, atmosferą i niesamowitą konsekwencją we wszystkim co robi. Rozgrywka jest tu bardziej narzędziem do prezentowania zawartości, niż celem samym w sobie. Timowi Schaferowi udało się coś niezwykłego - przeniósł do świata gier nie bohatera, nie album, ale cały gatunek muzyki. I za to należy mu się Wieczne Pogo u stóp Ognistej Bestii, Ormagodena.

Tadeusz Zieliński

Brutal Legend (PS3)

  • Gatunek: przygodowa
  • Kategoria wiekowa: od 18 lat
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)