Aliens: Colonial Marines - recenzja

Aliens: Colonial Marines - recenzja

Aliens: Colonial Marines - recenzja
marcindmjqtx
13.02.2013 16:00, aktualizacja: 30.12.2015 13:28

Fani filmów o Obcych czekali na tę grę długie lata. Sega i Gearbox obiecali sequel filmu Jamesa Camerona, ale dostaliśmy tylko jego parodię.

Ocena: 2/5 Gearbox odebrało obcym zęby i pazury, a atmosfera rozrzedza się przy każdej wymianie ognia z najemnikami.„Colonial Marines” to nie hołd, a świętokradztwo.

Początek intryguje. Mroczna przestrzeń kosmosu, znajome ujęcia mijających się statków kosmicznych. Wrażenie uczestnictwa w przygodzie rodem z filmu „Obcy: Decydujące starcie” zaczyna jeżyć włosy na głowie. Jesteśmy częścią oddziału wysłanego do zbadania USS Sulaco. To właśnie z tego statku - w filmie Camerona - marines wyruszali, by zbadać sytuację na księżycu LV-426.

Nasz oddział podąża za sygnałem SOS nadanym przez jednego z bohaterów tamtej akcji, Hicksa, który o dziwo wcale nie zginął. Rozpoczyna się kolejna akcja ratowania uczestników akcji ratunkowej w historii gier wideo.

Jak w kinie Gearbox chciało, by „Colonial Marines” było traktowane jako część oficjalnego kanonu sagi. Dlatego gra bardzo blisko trzyma się stylistyki zaproponowanej przez „Decydujące starcie”. Każdy, kto oglądał film, prędko w wąskich korytarzach Sulaco poczuje się jak w domu i nie będzie mógł się doczekać pierwszego wystrzału z karabinu pulsacyjnego. Jego dźwięk błyskawicznie przywraca wspomnienia nierównej walki z ksenomorfami. Od pierwszych chwil jesteśmy wrzuceni w klimat, który znamy, uwielbiamy (w innym wypadku - po co interesować się tą grą?) i którego chcemy „jeszcze”.

Ale „Colonial Marines” nie dostarcza jego kolejnej porcji. Wszystko, co jest w tej grze umiarkowanie dobre, to w gruncie rzeczy cytowanie filmu poprzez mniej lub bardziej wierne odtwarzanie jego scen.

Pamiętacie z filmu monolog Apone'a przed wyruszeniem oddziału na akcję? Pikantna odprawa znalazła się też w grze, ale nie dorasta oryginałowi do pięt. Pamiętacie, w jakich okolicznościach marines po raz pierwszy napotykają kokony obcych ze swoimi kolegami? No to nie liczcie na niespodziankę w pierwszej misji „Colonial Marines”. Mógłbym ściemniać, że nie macie pojęcia, co jest finałowym bossem w grze i jak trzeba to pokonać, ale wy to wiecie. Jeśli oglądaliście film, to znacie każdy ciekawszy moment gry, a te i tak można policzyć na palcach jednej ręki.

Obcy po polsku: Nieoczekiwanym plusem okazała się polska wersja gry (napisy). Autorzy lokalizacji trafili z klimatem i skorzystali ze swobody, jaką daje kategoria wiekowa. Jest... żołniersko.

To coś, czego spodziewałem się przed premierą. Gra o kosmicznych marines w uniwersum Obcego to bardzo ograniczony setting. Trudno tu o wielkie zaskoczenia, skoro już w momencie zapowiedzi wiemy, z kim będziemy walczyć, z czego będziemy strzelać i w jakim kierunku potoczy się intryga. Liczyłem, że w pewnym momencie recenzji będę mógł jednak napisać, że „Colonial Marines” jest hołdem i świetną okazją, by samemu przespacerować się znowu po Hadley's Hope, obić wielkiego robala ładowarką i opróżnić magazynek smartguna na hordzie ksenosów. Nie zrobię tego.

Lepiej obejrzeć film, bo tam zamiast kopii scen znajdziecie oryginały, a dodatkowo nie będziecie musieli się użerać z partactwem, jakim jest rozgrywka w „Colonial Marines”. Nawet wasze gałki oczne będą wdzięczne, bo graficznie gra wypada gorzej (dużo!) od wydanego trzy lata temu „Aliens vs Predator”.

Maszyna robiąca „pik” Gearbox i inne studia pracujące nad grą dokonały niemożliwego, psując fundamenty rozgrywki w „Colonial Marines”. Trzeba było prawdziwego (anty)talentu, by doskonałe maszyny do zabijania, jakimi są filmowe ksenomorfy, zmienić w zwykłe mięso armatnie. Obcy są FATALNIE animowani. Ich pokraczne ruchy nie sygnalizują morderczego instynktu. Blokując się na czym popadnie, kręcąc w kółko i biegnąc pod lufę, wyglądają jak istoty proszące się nie o kawałek naszego mózgu, ale o dobicie. Nawet na najwyższym poziomie trudności gra jest śmiesznie łatwa, a jedyne problemy może sprawiać kilka potyczek z większymi przeciwnikami, kiedy nie bardzo wiadomo, co robić. O dziwo, nie dotyczy to ostatniej walki, którą załatwia się w kilkanaście sekund.

Jakkolwiek by to brzmiało, obcy są niegroźni. Nawet gdy zapędzimy się w ślepy zaułek, wystarczy palec na spuście, by odeprzeć ich hordę. Byłoby to nie do pomyślenia, gdyby autorzy nie zapomnieli, że ksenomorfy mają w żyłach żrący kwas. W grze zielona ciecz tylko trochę skwierczy, nie zadając właściwie żadnego uszczerbku zdrowiu.

Kultowe piknięcia wykrywacza ruchu są tu bezużyteczne i nie ma sensu wyciągać go zza pasa - sterowani przez SI członkowie oddziału szybciej i skuteczniej poinformują o pozycji przeciwników - strzałami. A nawet gdy nie mamy wsparcia, obcy atakują zawsze w tych samych miejscach i więcej wysiłku poświęcają na pokraczne bieganie dookoła niż rzeczywiste ataki.

Pierwszy raz zginąłem nie od zębisk czy ostrza na ogonie ksenomorfa, ale od rzuconego mi pod stopy granatu.

Człowiek człowiekowi obcym

Gearbox postanowił urozmaicić eliminację obcych walkami z zatrudnionymi przez dbającą o swoje szemrane interesy firmę Weyland-Yutani najemnikami. Zamiast pomysłowych starć z ksenomorfami i ich mutacjami, mamy nudnawe - i zdecydowanie za częste - wymiany ognia pomiędzy marines i pojawiającymi się znikąd żołdakami Wey-Yu. Z uwagi na głupotę przeciwników starcia są wyprane z dramaturgii. Nie ma tu zaskakujących skryptów, które nieco sztucznie, ale pchnęłyby akcję na ciekawsze tory. Ot, czyszczenie jednej areny za drugą, fala za falą, ziewnięcie za ziewnięciem. Zupełnie jakby była to pierwsza gra, w której możemy wcielić się w kolonialnego marine i autorzy nie mieli skąd zgapić pomysłów. A to przecież bzdura.

Już stareńki „Aliens vs Predator” od Rebellionu pokazał, jaki klimat idealnie pasuje do tej roli. Wiem, że w filmie Hicks, Hudson i reszta zgrywali chojraków, ale i im miny zrzedły, gdy przekonali się, z kim mają do czynienia. Zamiast liczenia nabojów i wsłuchiwania się w czujnik ruchu, „Colonial Marines” daje nam eksterminację całych stad nieporadnych ksenomorfów, przeplataną wymianami ognia z identycznie uzbrojonymi najemnikami. Jedyne emocje potrafi wzbudzić fakt, że SI naszych kompanów dorównuje poziomowi przeciwników, więc fakt, że mamy za sobą kumpli, wcale nie oznacza, że za chwilę ktoś nie pociągnie nam serią po plecach.

Nie pamiętam, żeby choć raz skończyła mi się amunicja w karabinie. Nie czułem potrzeby nabywania dodatków do pozostałych elementów arsenału (wytłumaczy mi ktoś, po co miałbym kupować tłumik?), na który składały się m.in. ze trzy rodzaje strzelb i dwa pistolety - ot, różnorodność zdaniem autorów gry. Nie pamiętam, bym czuł grozę, za to znudzenia było pod dostatkiem. W zasadzie od początku aż do końca, siedem godzin później.

W stadzie raźniej Do kampanii może dołączyć trzech znajomych i jeśli po lekturze recenzji dalej zamierzacie nabyć „Colonial Marines”, to radzę wam się postarać o komplet. Nie żeby gra zmieniała się wtedy w coś lepszego. Ot, będzie się z kim pośmiać z jej błędów, przegadać nudne momenty i łatwiej przyjdzie znajdywanie easter eggów i znajdziek. Atmosfera, i tak już dość rzadka, pójdzie w diabły, ale przynajmniej nieco się rozerwiecie.

Gorąco przestrzegam natomiast przed odpalaniem trybów sieciowej rywalizacji. Możliwość wcielenia się w ksenomorfy może zachęcać, ale gra obcymi to tortury. Nie ma szans, by skutecznie pomykać po ścianach i sufitach, zawsze coś stanie na drodze, albo też robal sam z siebie odpadnie od powierzchni, po której się wspina. Kamera TPP ukazuje całą brzydotę animacji kosmitów, a dodatkowo utrudnia celowanie.

W poprzednich grach, gdy udało nam się dobiec do przeciwnika, ten był trupem. W „Colonial Marines” musimy jeszcze odtańczyć swoje, biegając dookoła niego i licząc, że któryś cios zostanie przez grę łaskawie zarejestrowany. Tryby są różnorodne, tego im nie odmawiam, ale rozgrywka w skórze obcego jest nieodwracalnie zepsuta. A po cóż by innego w ogóle odpalać tryby sieciowe?

Werdykt Sygnały, że „Colonial Marines” będzie wtopą, były widoczne od kilku lat, ale nie chciałem w nie wierzyć. Byłem przekonany, że w najgorszym razie dostaniemy odtwórczą, ale efektowną strzelaninę, którą uratuje uniwersum i specyficzny typ przeciwników. Nic z tego. Gearbox odebrało obcym zęby i pazury, a atmosfera rozrzedza się przy każdej wymianie ognia z najemnikami. Prędko nie zostaje z niej nic. „Colonial Marines” to nie hołd, a świętokradztwo.

Ocena: 2/5 - Ostatecznie (Ocenę 2 otrzymują gry słabe, ale niepozbawione dobrych momentów. Zdecydowanie tylko dla fanów gatunku, tylko, jeśli nie ma niczego innego do grania)

Maciej Kowalik

Data premiery: 12.02.2013 Producent: Gearbox Wydawca: Sega Dystrybutor: CDP.pl PEGI: 18

Egzemplarz recenzencki dostarczył dystrybutor. Testowano na Xbox 360

Aliens: Colonial Marines (PC)

  • Gatunek: akcja
  • Kategoria wiekowa: od 18 lat
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)