Xenoblade Chronicles X - recenzja. Przedostatni gigant Wii U

Xenoblade Chronicles X - recenzja. Przedostatni gigant Wii U

Xenoblade Chronicles X - recenzja. Przedostatni gigant Wii U
Paweł Olszewski
16.12.2015 16:20, aktualizacja: 25.01.2016 15:22

Gorzka refleksja: gracze nie docenili Xenoblade Chronicles. Nie pozostaję tutaj bez winy, gdyż tę sporą zaległość nadrobiłem dopiero w tym roku. I szkoda, że ja oraz wielu mi podobnych nie zwróciliśmy na nią uwagi, gdy przyszła na świat. Całe szczęście, Nintendo nie lubi grzebać swoich marek, nawet tych mniej spektakularnych pod względem finansowym. Dzięki temu możemy dzisiaj zagrać w Xenoblade Chronicles X - grę, która miała podpalić z zazdrości graczy antymarianowych na całym świecie. Przyznajmy, że od dawna czekamy na wspaniałego erpega z Japonii mogącego stanąć w szranki z Wiedźminem lub Falloutem. Czy produkcja Monolith Soft poradziła sobie z równie wysoko ustawioną poprzeczką?Niewiele wspólnego oba Xenoblade'y mają pod kątem fabularnym. Chociaż zapowiada się całkiem smakowicie. Kilka dekad do przodu Ziemia wybucha w samym środku majestatycznej bitwy między dwoma obcymi rasami. O tym, że „nie jesteśmy sami we wszechświecie” dowiaduje się niewiele osób - ci, którzy mieli na tyle szczęścia, umiejętności lub pieniędzy, by zaklepać sobie miejscówkę w jednej z przygotowywanych na równie imprezową okazję „szalup ratunkowych”. To w ich obowiązku leży teraz odnalezienie nowego domu dla naszego gatunku, kolonizacja takiego ewentualnego domu oraz jego (pikantnie!) intensywne zaludnienie.

Pech chciał, że nasi niszczyciele dogonili arkę i ją uszkodzili, szczęście zaś, iż była na tyle blisko jakiejś planety, by tam zakończyć swój lot w płomieniach. Dwa miesiące po awaryjnym lądowaniu w sercu dzikiej Miry za sprawą uroczej Elmy z jednoosobowej komórki ratowniczej budzisz się Ty. Tak, nowego Xenoblade'a rozpoczyna kreator postaci. Oznacza to mnogość karykaturalnych fryzur do wyboru czy możliwość zastąpienia standardowego młodzieniaszka bardziej doświadczonym, zarośniętym, znaczonym bliznami weteranem, ale również pozbawia Twojego awatara jakiejkolwiek roli w scenariuszu. Większość czasu spędzi na marginesie wydarzeń, obserwując, milcząc, kiwając sporadycznie głową. Shulk z poprzedniego Xeno może i miewał przejawy japońskiej tandety, niemniej był bohaterem ostro nakreślonym, z jasno świecącym celem całej wędrówki.

W zasadzie mała to szkoda. Całe Chronicles X żenuje opowiadaną historią. Spotykane postaci powycinano z mniej udanych anime, takimi także aktorami wypełniono ich płuca (brytyjską magię zastąpiono sztampową amerykańszczyzną). Nie mogło zabraknąć budzącej europejskie współczucie maskotki drużyny (podobnie jak w poprzedniku jest to Nopon. Ale Nopon Noponowi nierówny, uwierz), trzynastoletniej dziewczynki-geniusza, której już nawet wyskoczyły zgrabne piersi, przywódców z kamienną twarzą, tej „jedynej rozsądnej” figury czy szwarzcharakterów napisanych na kolanie, snujących niecne plany wyłącznie w ciemnym pomieszczeniu „na krańcu ostatniego dungeonu”. Biorąc pod uwagę, jak efektownie walczyła „jedynka” w tej kwestii o uznanie graczy, wypada wyłącznie walnąć się w czoło i stęknąć.Wiele wspólnego z poprzednikiem ma za to system walki i głębia, jaką udało się wywiercić z banalnego w sumie pomysłu. Xenoblade pociągnął ideę Final Fantasy XII, próbując osiągnąć złoty środek pomiędzy klasycznym erpegiem akcji a połowiczne angażującym MMO. Postać walczy tutaj automatycznie, bez potrzeby ciągłego naparzania w jeden klawisz, automat kieruje również zachowaniem towarzyszy. Czyli pełny relaks? Bynajmniej. Jeżeli gracz odpuści sobie, udając się do kuchni zaparzyć herbatę, gdy jego drużyna pozbawia obcą planetę dwóch kolejnych krabów wielkości małego vana, wróci najpewniej w chwili zgonu lub ekranu ładowania po przegranej batalii. Niełatwa to gra, nawet w obliczu pomniejszych przeciwników. A propozycja obniżenia poziomu doświadczenia bossów po kilku porażkach, propozycja, na którą raz lub dwa ze wstydem przystaniesz, jeszcze mocniej utwierdza mnie w tym przekonaniu.

Na Twoich barkach spoczywa poruszanie się wokół adwersarza w celu znajdowania jego słabszych stron oraz wybór używanych technik specjalnych, nazywanych tutaj Artami. Wrzucisz chwilowego buffa podwajającego uderzenia od tyłu, prześlizgniesz się za plecy potworka i zadasz większe obrażenia. Będziesz wisiał na jego barku, by specjalnym cięciem regularnie zmniejszać defensywę, oddając tym samym topienie HP towarzyszom. Oddalisz się na kilka metrów, by podbić wynik Artów dla broni palnej, a następnie podskoczysz z powrotem, używając ogłuszającego granatu. Jest różnorodnie, jest wymagająco, to nie symulator rzeźni. Tempo pojedynków w dziele Monolith Soft wymaga nieprzerwanej uwagi oraz istnego żonglowania wszystkimi dostępnymi technikami. Na olewkę możesz sobie pozwolić co najwyżej przy walce uzbrojoną po zęby ekipą ze słabszym o pięć poziomów przedstawicielem tutejszej fauny. Czyli dość rzadko.Do wyboru oraz powolnego rozwijania - po obowiązkowym wymaksowaniu tych kilku początkowych -będzie w sumie szesnaście klas, czyli schematów bojowych Twojej postaci. Do każdej przypasujesz osobny oręż (zawsze broń bliskiego kontaktu oraz odmiana broni palnej), w każdej nauczysz się co najmniej kilku wyjątkowych umiejętności. Jeśli nie masz zamiaru popadać w bitewny letarg, na przestrzeni pierwszych kilkudziesięciu godzin często kompletnie zmienisz wachlarz umiejętności oraz, rzecz jasna, konieczną do splendoru taktykę.

Preferujesz pozycję lidera, kilka efektywnych kombinacji mieczem? Wolisz trzymać się z tyłu, podbijając statystyki sterowanych przez komputer postaci lub narzucając negatywne statusy przeciwnikowi? Lubisz efekciarstwo rodem z anime i bohatera fruwającego nad głową z dwoma dymiącymi spluwami? Wolisz dziką sieczkę czy taktyczne zacięcie? Wybrałbyś sztylecik, dwa sierpy, dwuręczne ostrze, karabin maszynowy, gatling guna, tarczę czy włócznię? Inny rodzaj ekwipunku oznacza inną klasę walki. Nie warto dobrnąć do ostatniej, teoretycznie najpotężniejszej klasy operującej ulubioną bronią i żerować na niej do końca zabawy. To utrudni tylko (niełatwą przecież) zabawę. Prawdziwy kolonizator obcej planety potrafi mieć w rękawie scenariusze walk dla przynajmniej kilku odpicowanych klas, w zależności od typu czyhającego nań obrzydlistwa.

Dalej mamy tony bardziej zaawansowanej tabelkologii. Arty trzeba levelować za gwałtem wywalczone punkty. Tych, jak zawsze, ciągle brakuje. Każda klasa daje dostęp do różnorodnych perków (zwiększenie ilości HP, defensywy, ataku - cała podstawowa gama), które także można podkręcić. Nie inaczej z ekwipunkiem i jak tak próbuję to podsumować, to aż mózg mi wywija mentalnego koziołka. Na deser pozostaje wybór komend krzyczanych przez wszystkie walczące postaci, zwiastowanych łatwym QTE - wciśnięcie na czas niefortunnego B daje krótkotrwałe, acz miażdżące efekty.Chronicles X szybko jednak uczy, że typowe dla jRPG-a wyczesanie krajobrazu z obcych form życia nie utrzyma Cię za długo na nogach. W tym świecie zawsze za winklem kręcą się potwory, o starciu z którymi możesz sobie co najwyżej ułożyć grafomańską rymowankę, niezależnie od tego, czy na koncie masz pięć, dziesięć czy trzydzieści godzin gry. Kluczem do przetrwania jest (najczęściej) ucieczka. I wybieranie z widokówki na telewizorze tych dziwactw, jakie realnie masz szansę ukatrupić. A nawet wtedy nie masz zupełnej pewności, iż w trakcie walki niespodziewanie nie podejdzie monstrum, które powali Twoją drużynę rozprostowując nogę w kolanie.Tym sposobem nareszcie dotarliśmy do prawdziwego bohatera Xenoblade Chronicles X i pryzmatu, przez który nawet fantastyczny pierwowzór traci dawną siłę. Drogi Czytelniku, znasz już Mirę. Intryguje Cię we wszystkich screenach i zwiastunach, jakie tu i ówdzie gościły na naszym portalu. Choć pomysł stworzenia mapy na obcej planecie w przedbiegach przegrywa pod względem kreatywności ze światem „wyrosłym” na grzbiecie dwóch zastygłych w boju tytanów, gdy przychodzi do ostatecznego werdyktu, zawsze honorujemy ten setting, w którym chcemy spędzić każdą następną godzinę.

Mira, Mira, zdobyłaś moje serce. Swym rozmiarem, malowanymi widokami, poczuciem wolności, jakie rozbudziłaś po kilku dniach moich kosmicznych wakacji. Nie od razu docenia się ten świat - czas potrzebny na rozgryzienie jego podstawowych zasad wystarczyłby na skończenie większości liniowych produkcji. Gdy jednak przebijesz tę irytującą barierę i przestaniesz chaotycznie kręcić pętle, gubić się w połowie drogi do wyznaczonego celu czy wpadać pod nogi przesadzonych olbrzymów, a co z tym idzie - więcej uwagi poświęcisz widokom w telewizorze niż początkowo nieczytelnej mapie na padlecie, wtedy za gardło ściśnie Cię uczucie. Kto wie, być może przymkniesz nawet oko na dorysowujące się obiekty (największa techniczna zmora X) lub długie wczytywanie tekstur rzucające niekiedy drużynę na rozpaćkaną ulicę nowej kolonii ludzkości.

Urok Miry uderza znienacka, gdyż na papierze jej fundamenty nie zapowiadają jeszcze takiej uczty. Podział planety na pięć kontynentów: arkadyjskie (choć kosmiczne) łąki, dżungla, pustynia, lodowiec czy teren skalno-wulkaniczny, pachnie sztampą. Ile pary musiało pójść w design tych krain, by raz jeszcze wykrzesać z równie banalnych idei iskrę prawdziwej magii! Gdy wspinasz się po korzeniu drzewa zawstydzającego niejeden wieżowiec, obserwując w dole tętniący ekosystem, gdy podziwiasz poszarpane klify dybiące ze wzburzonej wody morza, gdy na horyzoncie piaszczystego wzniesienia majaczą wraki obcej technologii, gdy tropikalny las zatonie w gęstej mgle, gdy pierwszy raz wzbijasz się w powietrze, by po niemal trzydziestu godzinach zabawy nareszcie zasmakować szumnie zapowiadanego środku transportu - obliżesz wargi, myśląc „chcę więcej”. I dostaniesz więcej, możesz być pewny.

Właśnie, Skellsy, czyli te mechy, które powinieneś kojarzyć choćby z okładki Chronicles X. Nieprędko zasiądziesz za ich sterami, bodaj w połowie scenariusza, a dodatkowo czeka Cię jeszcze mozolne wyrobienie licencji pilota. Po kilku godzinach dalszego wątku fabularnego, największej de facto zmory gry, zdobędziesz też możliwość lotu i choć zmienia to kompletnie dotychczasowy charakter rozgrywki, szersze ujmowanie tematu podchodzi już pod spoilerowanie niespodzianek. Możesz być pewny, iż Mira skrywa wiele przyjemności poza barierą pierwszych trzydziestu godzin zabawy, nawet tych, których spodziewaliśmy się dużo wcześniej (Skellsy, dwa niedostępne początkowo kontynenty). Ba, czuję, że nawet za kilka tygodni odkryję coś, bez czego już nie będę potrafił wyobrazić sobie tej planety.Piękny, gigantyczny, pociągający - taki jest japoński kontratak na piaskownice CD Projekt RED lub Bethesdy. Wprawia w zachwyt, jeśli pamiętamy o technologicznych ograniczeniach Wii U. Być może graficznie rzeczywiście tkwi o jedną generację konsol z tyłu, a przeskok z Fallouta może być nieco kłopotliwy, trudno się z tym kłócić. Niemniej przyjdą czasy, gdy wszystkie tegoroczne produkcje będą budzić uśmiech politowania. Wtedy o tych „istotnych” decydować będzie wyłącznie magia, jaką posiadały. I pod tym względem drugi Xenoblade może śmiało konkurować z resztą stawki.X nie prowadzi za rączkę prawie nigdy. Ogarnięcie wszystkich systemów, rozszyfrowanie co idzie z czym, co daje jakie korzyści, jakie ikony na mapie oznaczają poboczne zadania, jakie pobocznych bossów - to wszystko znajdziecie wyłącznie (!) w instrukcji, również wyjaśnione po łebkach. Taka nieprzystępność może odrzucić od siebie sporą część graczy, ale najwyraźniej była zaplanowana. Tutoriale? Zapomnij. Naucz się wszystkiego sam, metodą prób i błędów, albo giń raz za razem, aż do odłożenia gry na półkę. Czy również nie o to by chodziło, o umiejętność przystosowania, gdybyśmy musieli skolonizować obcą, nieprzyjazną planetę?Ha, ładnie tłumaczyłoby to Chronicles X. A prawda jest taka, że odrobinę dodatkowych informacji wcale tajemnicy Miry by nie zaszkodziło. Ja dopiero po dziesięciu godzinach zabawy poskromiłem systemowe podstawy. Wcześniej frustracja nie pozwalała dojrzeć pozytywów, szykował się niższy werdykt, krzyczałem o zdradach i herezji. Na szczęście minęło.Gdy opanujesz większość niedopowiedzianych kwestii i czujesz wiatr w żaglach, pragniesz robić to, co Monolith Soft wyszło tym razem najlepiej: kompletować zadania poboczne, szukać odpowiednich potworków, eksplorować kolejne lokacje Miry, grindować swoją postać. Deweloper był tego chyba świadom, dlatego między każdą główną misją fabularną na gracza czeka nawet do kilku godzin waty - odkryj 20% kontynentu, polub się z członkiem drużyny, zrób taką a taką misję poboczną, podnieś swój poziom. Scenariusz pozostaje złem koniecznym, dwunastoma krótkimi wydarzeniami, które ani nie opowiedzą tak wiele o Mirze (sporo informacji pozostawiono sidequestom), ani nie dadzą większej frajdy. I hej, spędzisz przy nich mniej niż jedną dziesiątą wszystkich wieczorów pod znakiem nowego Xenoblade.

Muszę wtrącić kilka zdań o muzyce, ponieważ ścieżkę dźwiękową pierwowzoru pokochałem swym naiwnym serduchem. Nie ja jeden przecież. I pod tym względem druga odsłona sprawia mieszane wrażenie. Trafiają się piękne kompozycje, najczęściej podczas samej eksploracji, lecz wiele pozostałych wyborów musiało paść po grubszym wieczorze z sake. J-popowe wokale czy elementy rapowanego metalu w kontraście do orkiestralnych fundamentów brzmią całkiem awangardowo, owszem, ale ich poziom pozostawia wiele do życzenia. Jest dziwnie, po prostu.

Zgodnie z zapowiedziami, część danych do Xenoblade Chronicles X można pobrać z Sieci i zainstalować na dysku konsoli. Drastycznie skróci to ekrany ładowania lub wszelkie wstydliwe sytuacje, o których wzmiankowałem powyżej. Istnieje możliwość gry bez żadnej paczki „tuningującej”, ale całkiem szczerze - zagrałem tak raz, przez godzinę, nie wrócę nigdy więcej. „A co z użytkownikami białych konsol?” - zapytają niektórzy, pechowi, bez miejsca na dysku, do których sam należę. Wiedzieliście, że z tyłu konsoli jest jeszcze jedno wejście USB? Tam nie będzie widać pendrive'a!To miał być system-sprzedawca Nintendo. To miała być tegoroczna Bayonetta 2, podbródek z zaskoczenia. A wyszedł „zaledwie” bardzo dobry, gargantuiczny tytuł, przy którym można spędzić te zimniejsze miesiące życia. Xenoblade X ściąga narracyjne linki poprzednika, maksymalnie otwiera swój świat, daje kilka foremek do piasku i chce, żebyśmy się dobrze bawili. Tylko tyle, aż tyle. I nawet jeśli żadne z wykonanych przeze mnie dziesiątek zadań pobocznych nie mogło spojrzeć w oczy Geraltowi (no okej, raz uratowałem kotkę przed megakrabem, był czad), tak Mira mnie pochłonęła. Recenzja jest jedynie dowodem nieprzespanego tygodnia, a takich tygodni czeka jeszcze wiele.

Oddając zatem co należne Monolith Soft, przyznajmy Chronicles X odpowiednie wyróżnienie: tytuł najlepszego ekskluzywa tego - zasypiającego wraz z finalnym akapitem tekstu - sezonu. Oraz przedostatniego giganta swojej konsoli, jeśli rzeczywiście będzie nam dane zagrać na niej w następną Zeldę. To specyficzna produkcja, która uwięzi wielu graczy tej zimy. Czy przekona Cię do kupna Wii U? Nie miałbym nic przeciw, już chyba najwyższy czas. Przekaż rodzinie, że tegoroczne święta spędzisz na Mirze.

Adam Piechota

Zagrać? Warto

Platformy: Wii U Producent: Monolith Soft Wydawca: Nintendo Dystrybutor: Nintendo Polska Data premiery: 4.12.2015 PEGI: 12

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)