Unforeseen Incidents – recenzja. Od zera do bohatera

Unforeseen Incidents – recenzja. Od zera do bohatera

Unforeseen Incidents – recenzja.  Od zera do bohatera
Joanna Pamięta - Borkowska
01.06.2018 20:10, aktualizacja: 01.06.2018 21:37

Opowieść o naprawdę spoko gościu i przygodzie, której sobie nie życzył.

Harper Pendrell to zwykły człowiek bez określonego zajęcia, który żadną pracą nie pogardzi. A ponieważ ma smykałkę do elektroniki, zawsze znajdzie się dla niego coś do roboty w niewielkim miasteczku Yelltown. Poznajemy go w momencie, gdy budzi się w swym ekstremalnie zapuszczonym, zawalonym żelastwem mieszkaniu i odbiera telefon od zaprzyjaźnionego profesora, który prosi go o pomoc przy laptopie.

Platformy: PC

Producent: Backwoods Entertainment

Wydawca: Application Systems Heidelberg

Wersja PL: Nie

Data premiery: 24.05.2018

Wymagania: Windows 7 - 10, CPU 1.2 GHz, 2 GB RAM, 256 MB GeForce 8600

Grę do recenzji udostępnił dystrybutor. Obrazki pochodzą od redakcji.

Tak zaczyna się przygoda, która prowadzi nas od tajemniczej koperty, wciśniętej w dłoń Harpera przez napotkaną w miasteczku nieznajomą, aż po ogólnokrajowy spisek. Historia zatacza coraz szerszy krąg, angażując w wydarzenia całą plejadę ciekawych, czasami bardzo dziwnych postaci. Tutaj od razu wspomnę o najsilniejszej stronie Unforeseen Incidents – kwestie dialogowe. Aktorzy, z Matthew Curtisem na czele oraz Jessiką Carrol w roli charyzmatycznej dziennikarki Halliwel, wypadli naprawdę świetnie. Zarówno jakość ich głosów jak i emocje, które odgrywają, są na poziomie głośnych produkcji dużych studiów.A gra jest przecież debiutancką produkcją niemieckiego studia Backwoods Entertainment, stworzonego przez trzech deweloperów: Marcusa Bäumera, Matthiasa Nikutta i Tristana Bergera. I jeśli ktoś chce rzucić kąśliwą uwagę o sztywnym niemieckim poczuciu humoru, niech lepiej zawczasu ugryzie się w język. Unforeseen Incidents jest doskonale napisane. Rozmowy między postaciami służą nie tylko wprowadzeniu w zagadki, ale też budują ich osobowość i relacje.Harper zdaje się z początku takim typowym głównym bohaterem, everymanem, który naprawdę nie ma ochoty angażować się w jakieś spiski. Ma czarne poczucie humoru typowe dla ludzi, którzy są wyluzowani, ale też czują się trochę przegrani i ze stoickim spokojem konstatują fakt, że w życiu nie osiągną zbyt wiele. Ale z drugiej strony – niewiele też od życia wymagają. Oczywiście, okoliczności zmuszają Harpera do czynów przekraczających jego psychiczną wytrzymałość i ambicje, co zawsze podsumowuje celną uwagą w stylu: "What the hell?!".Gra aktorska i kwestie, jak już wspomniałam, są doskonałe. I tylko dzięki nim mamy możliwość polubienia bohaterów, ponieważ ich graficzne przedstawienie jest nad wyraz skromne. Czasami aż żałowałam, że grafik nie narysował więcej wariantów twarzy Harpera czy Halliwel. Są one statyczne, animowane są tylko oczy i usta, co przy żywych dyskusjach powoduje, że powstaje rozdźwięk między tym, co słyszymy a tym, co widzimy. Ale powiem wam, że wolałabym już, żeby cała gra była jak karty komiksu, bo kiedy postacie się poruszają, wygląda to po prostu koszmarnie.Grze wyszłoby na dobre, gdyby w ogóle nie było animacji, niż te kiepskie, bardzo nienaturalne ruchy. Harper przemierza lokacje w żółwim tempie, a kiedy idzie po schodach, spływa jak duch, czasami wręcz nie dotykając stopami podłoża.Kiedy nikt się nie rusza i patrzymy na planszę i postacie, wszystko wygląda pięknie. Całość została ręcznie narysowana przez Matthiasa Nikuttę i najlepiej prezentuje się w oddaleniu. Ale kiedy podczas rozmowy następuje zbliżenie na twarze bohaterów, widać, że są one tylko przeskalowane, a nie ponownie narysowane. Mają mało szczegółów. To trochę psuje ogólny efekt, który jest dobry.Jeśli chodzi o zagadki, to są one dobrze wyważone. Jak to w point'n'clicku z hidden object, przy każdej nowej lokacji trzeba "lizać ściany", ale na szczęście klawisz spacji podświetla na chwilę wszystkie aktywne elementy na planszy. To sporo ułatwia, bo nawet jeśli utkniemy przy jakiejś zagadce, przynajmniej wiemy, że nie jest to kwestia malutkiego kabelka wystającego zza doniczki, którego podczas omiatania kursorem nie zauważyliśmy.Przeszkadzała mi organizacja ekwipunku, który był wyświetlany na górze ekranu i nie był zbyt wygodny w nawigacji. Czasami przydałby się też opis przedmiotów. Brakowało mi też dziennika, bo mimo że naraz zadań nie było wiele, wszak to nie RPG, to jednak po przerwie zdarzyło się, że nie pamiętałam wszystkiego, co mam zrobić.

To, co jest fajne, przynajmniej dla mnie, to brak absurdalnych zagadek. Większość z łamigłówek rozwija wątek Harpera jako złotej rączki. Nie rozstaje się on z wielofunkcyjnym scyzorykiem, za pomocą którego może coś odkręcić, przeciąć, a nawet naprawić radio czy telewizor. Nie są to może skomplikowane minigierki, ale za to budują wrażenie autentyzmu. Część zagadek bohater może rozwiązać dzięki temu, że jest również radioamatorem, który w mieszkaniu ma całą stację do przechwytywania fal długich i krótkich.Jeśli chodzi o samą rozgrywkę, pojawi się kilka sekwencji, które musimy wykonać na czas, ale jest ich niewiele. I całe szczęście, gdyż zupełnie nie pasują do klimatu gry. Poza tym, biorąc pod uwagę drewniane ruchy postaci, przemykanie między przeciwnikami pod koniec pierwszego aktu ani dobrze nie wygląda, ani nie jest wygodne w sterowaniu.Fabuła jest wciągająca i nie zabraknie kilku momentów zaskoczenia, chociaż wielbiciele dramy spod znaku Life is Strange mogą poczuć się zawiedzeni. Unforeseen Incidents jest produkcją lekką, przyjemną i wartą uwagi każdego, kto lubi niezobowiązujące przygodówki. I trwa dłużej niż np. taki Chuchel, bo około 12 godzin. 12 godzin z Harperem, który wcale nie prosił się o przygodę, ale ponieważ jest naprawdę spoko gościem, nie potrafi odmówić damie w potrzebie.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (3)