The Surge - recenzja. Taniec ze śmiercią w egzoszkielecie

The Surge - recenzja. Taniec ze śmiercią w egzoszkielecie

The Surge - recenzja. Taniec ze śmiercią w egzoszkielecie
Maciej Kowalik
16.05.2017 12:28, aktualizacja: 16.05.2017 13:11

Przy Lords of the Fallen, niemieckie Deck 13 kopiowało Soulsy pod dyktando CI Games. W The Surge robi rzeczy po swojemu.

Hardkor. Tylko tak mogę określić pierwsze godziny w skórze Warrena. Poruszający się na wózku inwalidzkim facet myślał, że złapał Boga za nogi, gdy korporacja CREO zaoferowała mu okazję, by znów mógł chodzić. Wiązało się to z bolesnymi modyfikacjami ciała, tak by zespolić je z egzoszkieletem, chyba żywcem zdjętym z Matta Damona z "Elizjum", ale kto by w takim momencie kalkulował. Zwłaszcza że CREO to ci dobrzy. Ci, którzy chcą walczyć z dławiącym Ziemię przyszłości zanieczyszczeniem i rozkładem społeczeństwa.

Platformy: PC, PS4, Xbox One

Producent: Deck 13

Wydawca: Focus Home Interactive

Dystrybutor: cdp.pl

Data premiery: 16.05.2017

Wymagania: AMD FX-8320 (3,5 GHz) / Intel i5-4690K (3,5 GHz); 8 GB RAM; 1 GB, AMD Radeon R7 360 / NVIDIA GeForce GTX 560 Ti

PL: Napisy

Graliśmy na Xboksie One. Grę do recenzji udostępnił dystrybutor, zdjęcia pochodzą od redakcji.

Tyle że już pierwszego dnia Warrena w pracy coś poszło bardzo, bardzo źle. Kompleks badawczy CREO, do którego został przydzielony legł w ruinie. Większość niedoszłych współpracowników pała w swoich egzoszkieletach żądzą mordu. Wysłane na miejsce katastrofy siły porządkowe też widzą w nim wroga, a kilka osób, którym udało się przeżyć nie ma pojęcia co się stało. Krótko mówiąc - to będzie długi dzień.On miał swój hardkor, ja miałem swój. Bo The Surge pokazuje, że design ostatnich souslike'ów nieco nas rozpieścił. Pamiętając, jak przez długi czas nie udało mi się zginąć w Niohu, bez strachu ruszyłem tu na pierwszego "egzo-zombiaka", nawet mając świadomość, że jestem uzbrojony tylko w jakiś zezłomowany tłok. W końcu to tylko mięso armatnie, prawda? Błąd. Dwuręczny młot rozmiarów małego filaru zakreślił w powietrzu koło, a Warren gryzł już glebę.Po śmierci odradzamy się w centrum operacyjnym. Każda z lokacji ma swoje, otoczone kilkoma skrótami, które stopniowo będą skracać drogę do finału. Raczej trudno je przegapić, co oznacza, że uznanie należy się projektantom poziomów. Choć może być to również element "czytania" otoczenia, którego w tym gatunku trzeba się po prostu nauczyć. Debiutantom raczej bym The Surge nie polecał, choć i oni znajdą tu najzwyczajniejsze tabliczki ze strzałką do "opsów" To hub na miarę mini-Firelink Shrine. Dowiemy się w nim co robić dalej, pogadamy z tymi kilkoma NPC-ami, których uda się uratować, wydamy złom na ulepszenie poziomu egzoszkieletu (tutejsze levelowanie) czy zajmiemy się craftingiem. I to zarówno wyposażenia, jak i zdolności Warrena.

Świetnym pomysłem jest możliwość natychmiastowej zmiany swojego builda. Nie za pomocą zmiany statystyk, a za pomocą wszczepów oraz wyposażenia. Egzoszkielet jest kompatybilny z masą typów opancerzenia, które dorzuca specjalne bonusy jeśli założymy cały zestaw (ramiona, nogi, hełm, korpus), ale nikt nie broni eksperymentować z różnymi kombinacjami. To można robić zawsze.

Implanty wymienimy tylko w "opsach", a ich aktywną liczbę ogranicza poziom egzoszkieletu. Oczywiście miejsc zawsze jest za mało, ale elastyczność tego systemu zachwyca.Farmiąc części do craftingu oraz złom, łatwo wszczepami dobrać sobie stosunek zdrowia do wytrzymałości i pozyskiwania energii (o niej za moment) do broni, która najlepiej radzi sobie z danym typem wroga. Idąc na bossa, który da się walnąć rzadko, więc trzeba to zrobić mocno, w kilka kliknięć wyposażymy Warrena w tyle różnych sposobów odzyskiwania życia, że bohater innych Soulslików zapałałby doń czystą zazdrością. I pewnie spróbowałby najechać kompleks CREO przez sieć, ale - smuteczek - The Surge nie oferuje żadnego rodzaju trybów sieciowych. Nikt nie przybędzie z pomocą, po kolejnym zgonie ledwie kilka kroków po wyjściu z "opsów".

Wspomniałem o energii. The Surge nie lubi "turtlerów", czyli graczy kroczących przez grę z wiecznie uniesioną tarczą. Dlatego tarcz tu brak, a sama gra wymusza agresywność w podobny sposób co Bloodborne. Zadając serie ciosów ładujemy niebieski pasek energii, którą można potem spożytkować na kilka sposobów. Dzięki odpowiedniemu implantowi możemy przemienić ją na życie, ale możemy odpalić też inny, dzięki któremu broń dostanie bonusy do ataku lub zacznie razić wrogów żywiołami. Jest jeszcze clue programu - egzekucje, które wiążą się z inną ciekawą nowinką.The Surge rzadko daje coś za darmo. Chcesz zdobyć broń wroga? Wskaż prawą gałką kończynę, w której ją trzyma i wal w nią, aż będziesz mógł wykonać egzekucję, połączoną z jej odcięciem. Tak samo działa to dla innych kończyn czy korpusu. W ten sposób zdobywa się schematy broni, schematy nowych elementów ekwipunku, a potem części do jego stworzenia i ulepszenia. Choć żadna egzekucja nie gwarantuje sukcesu. Bywa, że wszystko spłonie po autodestrukcji właściciela. Ten element jest też trochę "zarobaczony". Animacja często wariuje, w skutek czego zamiast ciąć wyrzuconego w górę wroga, Warren tnie powietrze obok niego. Dobrze, że chociaż skutecznie.Nawet mając wszystko, w co przeciwnik jest wyposażony, warto korzystać z tego systemu, by znaleźć nieosłonięte miejsce. Atakowanie go oznacza konkretny bonus do obrażeń. Trudno go przecenić w grze, w której dwa albo nawet jeden pechowo przyjęty szlag często oznacza konieczność dymania z opsów po złom, zostawiony w miejscu śmierci. I trzeba się śpieszyć, bo czas na odzyskanie jest ograniczony. A podobnie jak w Lords of the Fallen, więcej złomu w kieszeni oznacza podbijanie mnożnika kolejnych jego porcji. Jeden zaryzykuje, inny zdeponuje wszystko w "opsach".Przyznam, że odejście od fantasy na rzecz science-fiction jest dla mnie gorzką pigułką. Kwestia gustu, ale nie do końca. Akcja toczy się bowiem w kilku osobnych lokacjach kompleksu CREO, połączonych ze sobą kolejką (loadingiem). I mimo tego, że każdą z nich coś wyróżnia, po kilkunastu godzinach przebyte korytarze, sale, egzowindy czy szyby zlewają się już w jedno. Taka unifikacja ma oczywiście sens z logicznego punktu widzenia, ale mimo wszystko ogranicza różnorodność oferowanych przestrzeni i wrogów.Choć bardziej boli ta pierwsza, bo każdy nowy typ przeciwnika to zagadka, którą trudno rozgryźć od razu. Oprócz ledwie kilku fabularnych bossów (do których jeszcze wrócę), jest w grze kilku opcjonalnych. Żeby było "zabawniej" bywa, że wróg, którego wziąłem właśnie za takiego "misia" po chwili okazywał się po prostu jednym ze zwykłego stada, który stacjonował na danej planszy. Nie dało się zostawić go w spokoju, trzeba było się go nauczyć. Zobaczyć jak zachowuje się po obcięciu ogona czy laserowej wieżyczki. Przekonać się na własnej skórze, które ataki można sparować, które zablokować, a od których trzeba trzymać się z daleka. Szkoda, że gra nie oferuje płynnej zmiany broni w trakcie walki, bo i to bywa pomocne, gdy nie idzie. Bo jedna mocniej tnie, inna miażdży, a kolejna może być strzałem w 10 ze względu na obrażenia od żywiołu.

Początkowo bałem się, iż takie a nie inne środowisko gry oznacza, że trzeba pogodzić się z brakiem finezji ataków (egzoszkielet to egzoszkielet) i okładaniem wrogów tłokami, rurami czy prętami. Potem wpadły mi w łapki poręczniejsze rzeczy jak mieczopiła, kilka kosturów czy ciężkich rękawic/kastetów/pazurów, które udowodniły, że Warren potrafi fikać salta i piruety. Zestawy animacji mocno pachną mi Lords of the Fallen, co nie jest niczym złym. Kostur był tam moją ulubioną bronią.

W The Surge mam takich broni kilka. I może to wina piekielnie szybkiego Nioha, ale dopiero po kilkunastu godzinach poczułem się z nimi naprawdę komfortowo.Każdy typ broni ma tu swoją wyraźnie zaznaczoną wagę i rytm, który trzeba wyczuć i skorelować z poziomem wytrzymałości, by mieć szanse na sukces. Bez tego będzie się Wam wydawać, że gra ma ogromne "luzy" w sterowaniu, bo zarejestruje bezsensowne naparzanie w przyciski odpowiadające za atak (2 rodzaje - pionowy i poziomy, można ładować, można atakować z doskoku czy wślizgu) i Warren wyprowadzi o jeden cios za dużo. Odsłaniając się czy tracąc wytrzymałość konieczną do bloku. Na szczęście uskoki są tu "tanie" i dynamiczne.Po tych kilkunastu godzinach gra mi "kliknęła". Poczułem, że wiem już o niej dużo. Oczywiście chwilę później znowu trafiłem na nowego wroga, którego pomyliłem z mini-bossem i zaczęły się kolejne pielgrzymki do miejsc śmierci Warrena. Na szczęście stopniowo coraz dalsze. To podbijanie planszy jest tu niesamowicie satysfakcjonujące. I wiem, że można napisać tak o każdym soulslike'u, ale w żadnym z ostatnich tak często nie wstrzymywałem podświadomie oddechu, wchodząc w nowy korytarz czy wybierając drogę na skrzyżowaniu. Często po prostu tu... tchórzyłem, wracając do "opsów" oczyszczoną ścieżką, byle zdeponować złom. Oczywiście ze świadomością, że wrogowie odrodzą się w momencie, gdy skorzystam z centrum medycznego.Deck 13 przemyciło do gry sporo ciekawych pomysłów, ale najlepszym z nich była zmiana równowagi pomiędzy eksploracją planszy a bossami. "Mięso armatnie" czyli szeregowi, ustawieni na naszej drodze wrogowie naprawdę są tu w stanie błyskawicznie rozprawić się ze zdekoncentrowanym graczem. Znów przytaczam banał, który pojawia się pewnie w każdej recenzji z tego gatunku, ale w The Surge zamiast banałem jest szczerą przestrogą. Niemcy otwierają nam oczy na to, jak rozleniwiły nas popularniejsi jego przedstawiciele. To na nich opiera się frajda z podbijania The Surge.

I dzięki Bogu, bo wiecie co jest najsłabszym punktem The Surge? Ci nieszczęśni "szefowie". Pozbawiona charakteru piątka, która w większości składa się z wielkich maszyn. Z prostymi do rozszyfrowania mechanikami, które zmieniają walkę w próbę cierpliwości. Zdenerwował mnie już pierwszy, wielki kroczący bot - raz robił to, co powinien po obiciu mu kolan, a innym razem to olewał. W walce z "siostrzyczką" bardziej przeszkadzała kamera, która w finalnej części nie śledziła już Warrena, a ukazywała starcie z jednego punktu bezsensownie utrudniając wyczucie głębi i kierunków uskoków. Jest też facio w momentach słabości kilkukrotnie przyzywający... pierwszego bossa. Jakże wielki zawód po fenomenalnie zróżnicowanej obsadzie stanowisk kierowniczych w Niohu.Ale tak na dobrą sprawę, również jedyny poważny zarzut jaki mam do The Surge. Chciałbym może, by kucanie i podskakiwanie w celu uniknięcia wysokich i niskich ataków naprawdę było częścią rozgrywki, a nie sztuką dla sztuki i proszeniem się o wybicie zębów. Jakaś łatka powinna popracować też nad odczytywaniem obrażeń obszarowych od rakiet czy miotaczy ognia, ale jeśli porównać premierowy stan The Surge do Lords of the Fallen, to... dla dobra tej drugiej gry lepiej tego nie robić.The Surge dało mi popalić. Minęło sporo czasu, zanim jakoś pogodziłem się z brakiem gotyckich zamków, magicznych mieczy i rytmem walki, ale gdy wreszcie "kliknęło" odpalałem grę już w kilka chwil po jej wyłączeniu, bo nic innego jednak nie było tak kuszące. Mam wrażenie, że Deck 13 odpowiednio zmierzyło siły na zamiary.

Zarzuty o architektonicznym deja vu wezmą na klatę i obronią się znakomitymi projektami prowadzących nas przez poziomy labiryntów. Niby skomplikowanych, ale dających się "nauczyć". Przy czym nie jest to dobra gra, by zaczynać flirt z gatunkiem. Lepiej zacząć od czegoś lżejszego. Weterani znajdą tu z kolei powiew świeżości. Może on oznaczać, że na początku będą się krzywić, ale oni powinni cieszyć się z możliwości nauki czegoś nowego. Jest brutalnie, jest trudno, jest piekielnie satysfakcjonująco.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)