Super Mario Odyssey - recenzja. Śpiewaj, muzo!

Super Mario Odyssey - recenzja. Śpiewaj, muzo!

Super Mario Odyssey - recenzja. Śpiewaj, muzo!
Adam Piechota
26.10.2017 15:00

Homer to jakiś żart. "Odyseja" ma nową, lepszą wersję.

Chciałbym być dzieckiem, dla którego Odyssey stanie się pierwszym kontaktem z platformówkami. Żeby zadziałała na niewinną psychikę w takim samym stopniu, jak oryginalne Super Mario Bros. na moje pokolenie u zarania lat dziewięćdziesiątych, w złotych latach Pegazusa. Bo chociaż nowa gra Nintendo nie przekształca na siłę gatunku trójwymiarowych zręcznościówek, mogłaby stanowić jego podsumowanie, ostateczny szlif. Napisałbym pewnie coś podobnego dekadę temu, gdybym recenzował Super Mario Galaxy. Przywołanie tamtego tytułu nie bierze się zresztą znikąd. Odyssey jest trochę inną, ale także... idealną grą. Którą z chęcią wymazałbym z pamięci chwilę po finale i poznał raz jeszcze, żeby tylko móc powtórzyć te kilka najwspanialszych dni jesieni.

Platforma: Switch

Producent: Nintendo

Wydawca: Nintendo

Dystrybutor: Conquest

Data premiery: 27.10.2017

Wersja PL: nie

Grę do recenzji dostaliśmy od dystrybutora. Zdjęcia pochodzą od redakcji. Szkrabem ponownie poczuł się autor recenzji.

Gdy piszę te słowa, w polskim internecie trwa mały spór o to, czy można zaspoilerować kanoniczną, "skakaną" grę z Mario. Przecież historia będzie zaledwie kolejnym wariantem nietykalnej tradycji - w Odyssey Bowser porwie księżniczkę po to, aby zmusić ją do ślubu. I choć już na tym etapie mógłbym zepsuć Wam jedno zaskoczenie, zdradzając chociażby dość odjechaną lokalizację planowanej ceremonii, muszę postawić się po tej stronie barykady, która uparcie twierdzi, że nawet pozbawioną skomplikowanej fabuły platformówkę da radę nadkruszyć licznymi przeciekami. Zrobiło to już Nintendo, co chwilę ujawniając nowe poziomy w trakcie ostatnich miesięcy. Szczęśliwie, nawet w ich granicach czeka na Was mnóstwo małych lub wielkich niespodzianek, jakie przemieniają zwykłe hasanie w powalającą, a czasem nawet wzruszającą produkcję. Postaram się o nich dziś nie wspominać.

W prostej linii "Odyseja" jest najbliższą spadkobierczynią czarnej owcy trójwymiarowych odsłon serii, Sunshine. Ale i rewolucyjnego Super Mario 64. Podobnie jak oba tytuły, stawia nacisk na eksplorację, a platformówkowa esencja jest w niej zaledwie narzędziem. Przeciwnie jednak do części z GameCube'a, nie męczy gracza ani długaśnym wprowadzeniem, ani wieloetapowym wykładaniem świeżych mechanik. Zabawa jest już "prawdziwa" po dwudziestu minutach, a - można by pomyśleć - skomplikowany motyw z "opętywaniem" przeciwników za pomocą gadającej czapki szybko staje się drugą naturą całej przygody. Zanim się obejrzycie, pomiędzy Wami a Bowserem zostanie już wyłącznie kilkanaście królestw wypełnionych najczystszą frajdą, pomiędzy którymi przeskakiwać będziecie... ze smutkiem, że podróż coraz bardziej zbliża się do ostatniej stacji.Cappy, bo takie imię nosi nowy towarzysz Wąsatego, w walce sprawdza się lepiej od wymagających precyzji skoków, więc jest spoko, ale również umożliwia przejmowanie kontroli nad większością barwnych oponentów. To "ten" motyw, podstawowy wyróżnik całej gry, jak armatka wodna w Sunshine lub multiplayer w 3D World. Poziomy, znajdźki oraz potyczki z bossami - wszystkie wymagać będą od Was twórczego wykorzystywania specjalnych umiejętności wrogów. Goomby potrafią wskakiwać na siebie i tworzyć mobilne totemy, rybkom nie skończy się powietrze pod wodą, ci rzucają przedmiotami, tamci popisowo skaczą, a jeszcze inni posiadają okulary, dzięki którym dostrzegają ukryte przejścia. Każdy świat wprowadza nowych przeciwników do opętania, więc mechanika cieszy i zaskakuje do samego końca. Niedopracowany wydaje się wyłącznie znany ze zwiastunów tyranozaur, ale wybaczycie mu, bo przecież jest dinozaurem. A i na ekranie gości zaledwie krótką chwilę.W moich oczach najważniejszym elementem trójwymiarowej platformówki zawsze będą zwiedzane światy. Za to przecież gracze pokochali odsłonę z N64, nawet jeśli dzisiaj nie robi już większego wrażenia. Ta niewymuszona ciekawość sprawdzenia każdego zakątka, chęć wdrapania się na drzewo czy zjazdu na tyłku z wzniesienia. To wcale nie jest tak, że we współczesnych graczach nie można już obudzić takich beztroskich przyjemności. Odyssey spróbuje zachęcić ich początkowo dziesiątkami tutejszych gwiazdek, czyli ukrytymi wszędzie Power Moonami, bez których nie popchniemy historii do przodu. To potrzebne, oczywiście, ale zwyczajna eksploracja zadziała tak czy inaczej. Odwiedzane królestwa są po prostu za dobrze zaprojektowane, aby samemu z siebie nie chcieć dowiedzieć się o nich absolutnie wszystkiego.A czego tutaj nie zobaczycie! Przebiegniecie się po szkielecie dinozaura, przez mgłę w miasteczku rodem z "The Nightmare Before Christmas", po dachach marianowej wersji Nowego Jorku, wzdłuż niebiańskiej plaży, przez świąteczną wioskę lub... w dwóch wymiarach, bo "Odyseja" pożycza z The Legend of Zelda: A Link Between Worlds pomysł z "wchodzeniem" do ścian (czarując, rzecz jasna, ośmiobitową oprawą). Będziecie wykonywać najdziwniejsze zadania z gigantycznym uśmiechem na gębie - od wyścigów do skakania po pustyni "w skórze" niepozornego kaktusa.

Nie dajcie się zwieść materiałom promocyjnym; żadna piaskownica w nowym Mario nie jest jakoś szczególnie rozległa. Dzięki temu atrakcje są fajnie skondensowane, blisko siebie, zawsze kątem oka widzicie coś, co być może nagrodzi Was kolejnym księżycem. A rozpracowanie świata na sto procent, które powinno zająć około trzech lub czterech godzin (zakładając, że nie będziecie korzystali z poradników), daje niesamowitą satysfakcję. Po całym tygodniu szalenie intensywnej rozgrywki osiągnąłem to dopiero na dwóch mapach. I nie, nie myślcie nawet, że dacie radę za pierwszym podejściem - zgodnie z tradycją ponad połowa zawartości ukryta jest za napisami końcowymi. Tyle mogę napisać. Starych fanów czeka cały stos nostalgicznych niespodzianek, zapewniam.

Odyssey nie jest zbyt trudne pod względem stricte zręcznościowym - to jedyna ewentualna wada, jaką dostrzegam. A może efekt rzeźnickich sesji z platformówkami niezależnej części branży. Na ratunek hardkorowcom, którzy wymaksowali poprzednie odsłony, próbują iść poziomy bonusowe, czyli ukryte, mniejsze wyzwania przywodzące na myśl plansze z 3D Land lub World, ale i one pękają bez rzucania padem o ściany. Nie wiem, czy za drzwiami chcącymi ode mnie pięćset (!) księżyców czai się odpowiednik "gwiezdnych" poziomów (sprawdzę, jak sądzę, za tydzień lub dwa), niemniej nawet wtedy byłoby za późno, by móc napisać o trudności na wzór Galaxy 2. Inny standard."Odyseja" ma stać się nowym początkiem dla marki, rozkochać w Wąsatym również świeże pokolenie graczy, więc musi być nieco pokorniejsza. "Wyzwanie" jest, ale ukryte w rozkminach typu "co ja mam tutaj w ogóle zrobić, żeby dostać Power Moona?". A jeżeli Wasz potomek ma problem z kilkoma momentami, warto chwycić za drugiego pada i trochę mu pomóc. W tym trybie sterować będziecie czapką bohatera, bronić go, zbierać oddalone monetki i robić za bonusową platformę przy dłuższych skokach.Bossowie, jeśli przymkniemy oko na grupkę złowrogich królików przejmujących dotychczasową fuchę dzieci Bowsera (czyli banalnych podszefów do rozpłaszczenia), cieszą kreatywnością. Mieszkańcy poszczególnych królestw wpadają w oko. Ścieżka dźwiękowa odpuszcza oklepane melodie i tworzy cały zestaw fantastycznych, zróżnicowanych stylistycznie kompozycji. Dziesiątki dodatkowych strojów, które kupicie za lokalną walutę (kolejne tałatajstwo do zbierania), pozwalają jeszcze mocniej urozmaić każdą następną przygodę. Trzydziestoletnia historia powraca w formach mrugnięć oka albo bezpośrednich cytatów. Słowem - ta gra pęka w szwach. Prawie wybucha. Zionie obłokami nieskrępowanej radości niczym tropikalny wulkan.Być może w porównaniu do Galaxy nie jest już tak odważną rewolucją dla gatunku. Ale po piętnastu latach przyjemnie znowu zagrać w tak silnie "przygodowe" Mario. "Przyjemnie" to za słabe słowo. Ja dzięki tej grze poczułem się młodszy, dużo, dużo młodszy. Wiem, że to oklepane zdanie w recenzjach, ale nie moja wina, że inni go nadużywają. A w dwóch kluczowych momentach (festiwal w Donk City oraz finał) zaszkliły mi się oczy.

Pada trzymał jednocześnie i łysy gracz, który przeżywał emocjonalną huśtawkę przez obcowanie z pozycją tak wspaniałą, że codziennie dzwonił do znajomych, żeby choć trochę tego zachwytu z siebie wylać, i zielony brzdąc, skaczący wąsatym hydraulikiem po raz pierwszy w życiu, nieświadomy, że od teraz gry będą mu towarzyszyły przez wszystkie lata. Spotkali się obaj w jednym umyśle. I obaj kochali każdą sekundę tej przygody. Jeśli myślicie, że Odyssey nie rozpali milionów serc na całym świecie, bo to "tylko Mario", popełniacie prawdopodobnie największą grową gafę nie tylko tego roku, lecz także generacji.Powyższy tekst był tak naprawdę niepotrzebny. Cudowna produkcja. Mój hit roku.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)