Siren: Blood Curse - recenzja

Siren: Blood Curse - recenzja

Siren: Blood Curse - recenzja
marcindmjqtx
02.09.2008 18:37, aktualizacja: 30.12.2015 14:13

Premiera Siren: Blood Curse rozpoczęła kolejny okres w historii dystrybucji gier na PLAYSTATION Network. Dostępny w postaci 12 epizodów horror możemy zakupić w częściach (4 rozdziały po 36zł każdy) lub całości (99zł). Cena na pewno jest przystępna, jeśli porównamy to z najnowszymi produkcjami, ale pytanie brzmi, czy warto zainwestować w tę epizodyczną produkcję?

Pierwszy rozdział jest pewnego rodzaju wprowadzeniem do całości historii, jak również instruktażem dla gracza, by mógł przetrwać w Hanudzie, czyli wiosce, z której w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła cała ludność. Sprawą tą zainteresowała się amerykańska ekipa filmowa, która będzie starała się wyjaśnić, co tak naprawdę się wydarzyło. Jak możecie się domyśleć klimat jest tutaj naprawdę przytłaczający i praktycznie natychmiast odczuwamy uczucie zagubienia i zwątpienia. W zasadzie można by powiedzieć, że jesteśmy wręcz przytłoczeni ciemnością, która miejscami powoduje, że widzimy zbyt mało. Na szczęście mamy przy sobie latarkę, której światło prowadzi nas przez opuszczone tereny wioski.

Szybko się jednak okazuje, że nie jesteśmy całkowicie sami, bo mieszkańcy Hanudy tak naprawdę nadal ją zamieszkują, ale zamienili się w Shinobito, czyli nieumarłych żyjących swoim życiem. Jest to o tyle interesujące, że nie są to bezmyślni zombie, ale oni naprawdę nadal sądzą, że żyją. Przykłady można by mnożyć, ale takie najszybciej przychodzące do głowy, to pielęgniarka, która chce na nas operować, czy też policjant, który pilnując porządku próbuje nas zabić. Na szczęście mamy sposób, żeby się przed nimi bronić, albo chociaż przemknąć niezauważonym. Ten kluczowy mechanizm nazywa się sightjack i pozwala na wyłapywanie fal mózgowych przeciwników, dzięki czemu możemy (na podzielonym ekranie) widzieć ich oczami. To, jak możecie się domyśleć, pozwala uniknąć niebezpiecznych starć, ale również zakraść się do Shinobito i zakończyć ich (nie)żywot mocnym uderzeniem. Wierzcie mi, że to robi wrażenie, gdy bezlitośnie wykorzystujemy teren zrzucając z wysokości lub po prostu roztrzaskując ich głowę o kamienie. Niestety w pierwszym rozdziale nie za często potrzebujemy używać sightjackingu i szybciej jest się po prostu skradać obserwując teren, na szczęście czasami system włącza się sam i wtedy to dopiero jest panika, gdy oczami Shinobito widzimy naszą własną postać.

Tutaj powinienem wtrącić słówko o sterowaniu, które na samym początku jest trudne do zaakceptowania. Nie zrozumcie tego źle, gra się od pewnego momentu bardzo dobrze, ale jednak wymaga pewnego przestawienia się, szczególnie, że różni się dość mocno od ustandaryzowanego, zachodniego systemu. Przede wszystkim mam na myśli, że prawym analogiem nie obracamy kamerą, a jedynie zwiększamy pole widzenia w danym kierunku. Sam widok zmienia się, gdy poruszamy naszą postacią, co jest o tyle dobre, że jeszcze bardziej zwiększa nasz poziom przerażenia.

To, co jednak decyduje o sile tego tytułu to właśnie jego epizodyczność, która natychmiast nasuwa skojarzenia z serialem Lost. Mamy tu historię przedstawioną oczami siedmiu różnych postaci i co najważniejsze różniących się także pod względem rozgrywki. Dziewczynka, której nie mogło zabraknąć, jest co prawda mała i zwinna, ale przy tym bezbronna, całkowicie przeciwnie do Japończyka w garniturze, którego "odcinki” gry można przejść praktycznie cały czas strzelając. Nawet jeśli któraś z postaci nie przypadnie Wam do gustu, to zmiany są na tyle częste, że nie odczujecie znużenia czy zdenerwowania myśląc sobie 'znowu muszę nim grać'. Pomaga to rozwinąć historię, dzięki czemu tak naprawdę każda z postaci dostarcza kawałek do układanki, wyjaśniającej, co wydarzyło się w Hanudzie. Epizodyczność jest tutaj również wyeksponowana dzięki wstępniakom, przypominającym nam, co zdarzyło się w poprzednim fragmencie, jak również zakończeniom, które są szybką migawką tego, co czeka nas wkrótce. Jest to naprawdę świetny sposób, by jeszcze przed rozpoczęciem gry wstrzyknąć odpowiednią dawkę adrenaliny w gracza i jednocześnie podkreślić serialowość gry.

Jeśli chodzi o grafikę to miałem napisać, że jest ładnie, ale przecież to w kontekście Siren byłoby przytykiem, więc zamiast tego napiszę, że jest bardzo mrocznie i brudno. Wszystkie miejscówki są bardzo klimatyczne, dla przykładu w pierwszym rozdziale wrażenie robi bardzo przerażający szpital. Co prawda nie wszystkie tekstury są najwyższych lotów, ale przy wszechogarniających nas ciemnościach nie zwracamy na to specjalnej uwagi. Troszkę inaczej jest z krwistą breją, w której będziemy brodzić i która prezentuje się naprawdę ohydnie i choć częściowo był to efekt zamierzony, to naprawdę na tej generacji konsol woda (brudna czy nie) powinna wyglądać i zachowywać się zdecydowanie lepiej. Gdyby jednak przerażająca grafika to było dla Was za mało, to mogę Was zapewnić, że od dźwięków wydobywających się z głośników włos się na głowie jeży. Przede wszystkim straszą odgłosy, które były nagrywane chyba przez szaleńców, bo rzadko możemy usłyszeć tak przekonujące zawodzenie czy śmiech, a to i tak nic przy prawdziwym śpiewie syren.

Podsumowując nie ma mowy o rewolucji, ale względem pierwowzoru nastąpiła ewolucja w kierunku serialu, która nadaje dodatkowego dynamizmu grze, jednocześnie ją urozmaicając. Teraz dołóżcie do tego wszystko czego potrzebuje horror, by straszyć i otrzymacie Siren: Blood Curse. Zatem jeśli jesteście na tyle odważni i uważacie, że niczego się nie boicie, to ta gra, jak mało która w tej generacji pokaże Wam jak bardzo się mylicie.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)