Dlaczego nie było warto czekać na fabularne dodatki do Resident Evil VII

Dlaczego nie było warto czekać na fabularne dodatki do Resident Evil VII

Dlaczego nie było warto czekać na fabularne dodatki do Resident Evil VII
Adam Piechota
20.12.2017 09:37, aktualizacja: 20.12.2017 10:41

A tyle nam obiecywali po Not a Hero i End of Zoe

Na mojej twarzy pojawia się kwaśny uśmiech, gdy przypominam sobie, z jakim uwielbieniem czekaliśmy na dalsze rozdziały siódmego Residenta. Bo przecież to była (jest nadal!) bardzo dobra gra. Jeden z murowanych kandytatów do wyróżnienia w podsumowaniu, nawet jeśli w gasnącym właśnie roku wyszło tak wiele fantastycznych produkcji. A wystarczyło poprawnie odczytywać pierwsze sygnały z Capcomu, chociażby opóźnienia, przez które w To nie jest bohater (Not a Hero) oraz Koniec Zoe (End of Zoe) zagraliśmy niemal rok po premierze podstawki. Lub sugerować się wątpliwą jakością Zakazanych Nagrań. Jeżeli to jeszcze nie jest zupełnie oczywiste - osoby, które z wizytą na posesji Bakerów czekały do "kompletnego" Gold Edition, popełniły nieznaczny błąd. Nas z kolei spotkało delikatne rozczarowanie.

Hej, nie graliście jeszcze w "siódemkę"? Muszę ostrzegać, że poniżej padnie wiele spoilerów? Ostrzegam zatem.Na polu bitwy gorącym od pocisków wystrzelonych przez Ethana ląduje śmigłowiec z błękitnym, okej, ale jednak logiem Umbrelli. Z środka wychodzi Chris Redfield. Chociaż buźką i budową ciała nie przypomina już uzależnionej od sterydów małpy, do której przywykliśmy przez ostatnią dekadę. Ileż znaków zapytania! Sterta fantastycznych teorii autorstwa największych wielbicieli marki! A wszystkie... bez gracji spuszczone w toalecie przez deweloperów wraz z pierwszymi minutami Not a Hero. Dostaniecie tutaj upragnione odpowiedzi (polecam przejrzeć notatki, które ma w kieszeni Krzysiek), ale nie rozpalajcie za bardzo swojej wyobraźni. Wszystko jest szalenie prostolinijne, stworzone tylko po to, aby mieć wymówkę na kolejne DLC. Wszak nowy protagonista nie ukatrupił jeszcze Lucasa i ktoś musi po nim (oraz Bakerach) posprzątać cały bałagan.Jestem pewny, że gdybyśmy zrobili ankietę z pytaniem "który rozdział w Resident Evil VII był najsłabszy?", większość zagłosowałaby na przeprawę przez kopalnie. Chris lubi uczestniczyć w najgorszych epizodach tego uniwersum, przypomnijmy chociażby jego kampanię w "szóstce", więc złośliwy los zdecydował, iż ścigany przez niego Lucas ukryje się właśnie w tej lokacji. Oznacza to dwugodzinne bieganie po bezpłciowych jaskiniach, ułożonych na wzór metroidvanii, czyli "zbierz przedmiot A, aby wrócić do lokacji B", oraz masę strzelania. Nowe warianty znanych potworków wymagają zaledwie innej odmiany nabojów. Ogłuszonego przeciwnika można wykończyć solidnym kopniakiem. Puentująca dodatek potyczka z bossem to residentowa klasyka ponad klasyki. Tak, Chris jest nadal Chrisem, nawet jeśli odstawił na chwilę siłkę. Pan artefakt minionych czasów. Dobra przypominajka, dlaczego świeży kierunek "siódemki" był taką ulgą.

Problem z AKCJĄ w przypadku obecnego oblicza Residenta polega na tym, że to już nie GRA AKCJI. To zmyślna mikstura sentymentalnych elementów z lat dziewięćdziesiątych i horrorowych pomysłów podpatrzonych od dużo młodszej konkurencji. Atmosferyczna zabawa w kotka i myszkę. Podstawka męczyła kopalnią, bo nic ponad strzelanie tam nie było. Inny głos protagonisty tego nie zmieni. Nawet nie przypominajcie mi o tutejszych "pajączkach", w które bez gogli na głowie aż zbyt trudno wycelować. Skończyłem tę niewielką kampanię wyłącznie z poczucia obowiązku. Cieszę się jednak, że właśnie tutaj wepchnięto wątek Lucasa. Następna numerowana odsłona będzie musiała znowu zbudować pomysł na siebie od fundamentów. Oby tylko w tym słabszym DLC nie ukarano wtedy kolejnej ikony ze starej gwardii. Chociaż perfekcyjna grzywka Leona przysłaniająca część pierwszoosobowej kamery mogłaby być zabawna.To Koniec Zoe miał być "tym" dodatkiem. Bez broni. Poczucie osaczenia. Większy nacisk na przerażanie odbiorcy. Skupienie się na doskonalszych partiach "siódemki". Nie wszystko się udało, niestety. Fajnie, że wchodzimy w skórę kogoś zupełnie nowego, nawet jeśli teraz podstawowy scenariusz ledwo trzyma się kupy, skoro wiemy, iż całkiem niedaleko od Bakerów przez cały czas mieszkał nieświadomy dramatu, zupełnie zdrowy brat Jacka. Dobrą decyzją było całkowite ograniczenie nowych lokacji do okolic luizjańskich bagien oświetlonych blaskiem księżyca (z - a jakże! - zombie-krokodylami, które zabiją bohatera jednym kłapnięciem paszczy). Super, że naszymi śladami podąża wyjątkowo obleśny, nieśmiertelny jegomość (o barwnej ksywce Swamp Man). Ale... Szkoda właśnie, bo "ale" ma tutaj duże znaczenie.

Joe nie jest bezbronny, o nie. Nie używa broni - o to prawdopodobnie chodziło w pierwszych zapowiedziach tego DLC. Bronią w większości gardzi, pomagając sobie wyłącznie włóczniami podczas irytujących sekwencji z krokodylami. Jeżeli na swej drodze spotyka standardowe potworki z podstawki, może przemykać po cichu za ich plecami. Ale to nie leży w jego naturze. Widzicie, Joe preferuje tłuc we wszystko gołymi pięściami. Zgniatać głowy pod butem. Serwować potężne finishery wysyłające przeciwników w powietrze. Nawet drzwi woli otwierać kilkuciosową kombinacją. Poważnie. End of Zoe to opowiastka o dziwaku z bagien, który tłucze mordy potworom. Przez trzy godziny miażdży absolutnie wszystko w iście redneckowym szale. Kicz zalewa ekran telewizora. Poczekajcie, aż zacznie się stukać ze Swamp Manem. Albo na chwilę przed finałem odnajdzie nowoczesny gadżet Umbrelli, idealnie wpasowujący się w jego gust.Nie miałbym nic przeciw tak niedorzecznej zagrywce, nawet jeśli od kilku miesięcy naprawdę spodziewałem się "horroru". To świat dodatków fabularnych, tutaj wszystko jest możliwe. Czuję się jak zdarta płyta, wybaczcie, jednak... mechanicznie wypada to koślawo. Aby zacząć wyprowadzać ciosy (na zmianę oboma triggerami), trzeba podejść bardzo blisko przeciwnika. Nie widzieć nic poza nim i liczyć, że nokaut padnie na tyle prędko, by za plecami nie stał już następny. Będzie stał, zapewniam, bo rzeźnia jest zazwyczaj spora. Na chwilę przed ostatnim bossem jest takie starcie na gotyckim cmentarzu, w którym piąchami trzeba położyć wymiotującego toksynami zgniłego grubasa (kojarzycie ich z podstawowej kampanii). Tam ostatecznie się przekonacie, że sam pomysł nie wystarczy.O fabule pisać nie będę. Koniec Zoe już tytułem podpowiada, jaki wątek doprowadzi do zwieńczenia. Taka kropka nad "i". Zapewnienie, że przygoda w Luizjanie będzie równie samodzielna w kanonie serii, co ta w hiszpańskiej wiosce sprzed dwunastu lat. Słusznie.Tekstów powiązanych z zawartością dodatkową nie podsumowujemy werdyktem liczbowym, taka tradycja. Tylko End of Zoe umknęłoby tutaj z "może", gdybyście się zastanawiali (czy dlatego za Chrisa nie musimy nic płacić?). Teraz już rozumiecie, skąd ten kwaśny uśmiech. Co prawda "siódemka" odcina się od poprzednich trzech numerowanych Residentów, ale pod względem treści ponadprogramowej przypomina mi przede wszystkim RE 5. Wtedy też obiecywano mi dwa superanckie DLC, jeden okazał się kompletną stratą czasu, drugi ciekawym oczkiem dla kumatych. Żaden jednak nie usprawiedliwiał wykładania większej kasy na Gold Edition, gdy za połowę tego można było kupić edycję podstawową. Tym razem tańszy zakup oferuje lepszą grę. Ethan dostarczył w styczniu, to nam powinno wystarczyć.

Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)