Offtopic: J. J. Abrams - przyszły król geeków?

Offtopic: J. J. Abrams - przyszły król geeków?

Offtopic: J. J. Abrams - przyszły król geeków?
marcindmjqtx
17.02.2013 18:00, aktualizacja: 15.01.2016 15:41

Jakiś czas temu przemknęła wieść o tym, że Gabe Newell i J. J. Abrams rozmawiają. O grach, o filmach i wspólnych projektach. I można sobie nie zdawać sprawy, ale rozmawiało ze sobą dwóch z czołówki istotnych dla popkultury ludzi. O wpływach Newella nikogo nie trzeba przekonywać. A J. J. Abrams nie jest już tylko "kolesiem od 'Lost'" . Ma do dyspozycji dwie najbardziej znane kosmiczne serie i może z ich pomocą wspiąć się na panteon sław, gdzieś obok George'a Lucasa i Petera Jacksona. Kim jest człowiek, którego rozważa się jako twórcę filmu "Half-life"?

Jeffrey Jacob "J. J." Abrams urodził się w Los Angeles - można powiedzieć, że przemysł filmowy ma w genach. Jego rodzice, Gerald W. i Carol Ann Abram byli producentami filmów telewizyjnych. Podobno winny zaszczepienia miłości do kina jest też dziadek, który zabrał ośmiolatka na wycieczkę do studia Universal.

Młody Abrams na pierwszą robotę w Hollywood załapał się już w wieku 16 lat. W 1982 r. napisał muzykę do filmu "Nightbeast" ("Nocna bestia") horroru science fiction o żywiącym się ludźmi kosmicie, którego statek rozbija się w małym miasteczku. Wtedy był to tani horror, dziś można spojrzeć na niego jako film tak zły, że aż dobry - ma swoich fanów. Ale już wtedy było widać, że młody J. J. interesuje się tajemnicami, potworami, fantastyką - i to będzie widać w całej jego twórczości.

Nie było jednak zamiarem Jeffreya zostać kompozytorem - w 1990 r. dał się za to poznać jako autor scenariuszy. W filmach na ich podstawie grali John Belushi ("Dbać o interes"), Harrison Ford ("Odnaleźć siebie") czy Mel Gibson ("Wiecznie młody"). Jednak świat usłyszał o Abramsie dopiero w 1998 roku. Wtedy po raz pierwszy został reżyserem, tworząc serial "Felicity" - romantyczny i komediowy o dobrze ułożonej dziewczynie, która rzuca swoje dotychczasowe życie i ucieka do Nowego Jorku. Widzowie go polubili i zainteresowanie utrzymywało się przez cztery sezony. A Abrams, który skomponował też melodię do czołówki, nie wiedział jeszcze, że to będzie jedna z jego nielicznych produkcji o zwykłych ludziach ze zwykłymi problemami. Dziś wspomina serial z lekkim rozrzewnieniem:

Tęsknię za pisaniem czegoś, co nie ma w sobie żadnego rodzaju dziwactw, zahaczających o science fiction. To była praktycznie czysta historia romantyczna - miłe postaci, które coś do siebie czuły i musiały radzić sobie z problemami typu: na które przyjęcie iść oraz czy mają dorywczą pracę czy nie - rzeczy, o których zabawnie się pisze. W tym samym roku twórca dostał ofertę napisania scenariusza dla filmu Michaela Baya "Armageddon" o wysadzaniu wielkiej asteroidy zmierzającej do ziemi - przyznacie, że to niewielki postęp w stosunku do "Nightbeast". Krytycy film uznali za koszmarek, wpływowy Roger Ebert nazwał go "obrazą dla oczu, uszu, umysłu, rozsądku i ludzkiej potrzeby bycia zabawianym" wpisując na swoją listę najbardziej znienawidzonych filmów. Zaś J. J. Abrams zostań nawet za swój skrypt nominowany do Złotej Maliny - podobnie jak Bruce Willis, Ben Affleck i Liv Tyler za swoje role, Bay za reżyserię, a Aerosmith za piosenkę. Na szczęście nagrodę dostał tylko Bruce.

Na fali sukcesu J. J. Abrams założył wytwórnię filmową Bad Robot i od 2001 roku to ona produkuje lub współprodukuje jego filmy. Oraz seriale - bo to w nich naprawdę odnalazł się jako scenarzysta. Pierwszym sukcesem na tym polu był "Alias", sensacyjno-fantastyczne pięć sezonów o podwójnej agentce, który w szczycie popularności (4. sezon) oglądało 10 milionów osób, co uznano za przyzwoity wynik. Choć stało się to dopiero, gdy umieszczono go w ramówce tuż po innym serialu J. J. Abramsa - tym, z którego wszyscy najlepiej go znają.

Zagubieni odnajdują się w telewizji Mowa oczywiście o "Lost" ("Zagubieni"), choć J. J. Abrams był zaledwie jego współtwórcą i pracował nad serialem z Jeffreyem Lieberem i Damonem Lindelofem, to uznaje się go za pomysłodawcę, ojca całości.

Zaczęło się od tego, że stacja ABC chciała mieć serial, który łączyłby wątki z filmu "Cast Away" a reality show "Survivor" jednak efekt ich nie zachwycił, dlatego producent Lloyd Braun skontaktował się z J. J. Abramsem, którego "Alias" był wtedy hitem. Znaczące, że reżyserom udało się przekonać producenta do "Lost" zanim jeszcze powstał pierwszy scenariusz - Abrams i Lindelof dostarczyli tylko ogólny opis fabuły. Dostali zielone światło, co nie spodobało się Disneyowi, właścicielowi ABC - Braun został zwolniony za zaakceptowanie tak drogiego i ryzykownego projektu.

Nie spodziewali się jeszcze, że pierwszy odcinek obejrzy ponad 18 milionów ludzi, a przez 6 lat i 6 sezonów widownia nie spadała poniżej 11 milionów, zaś serial otrzymał dziesiątki nominacji do nagród. W samym 2005 r., tuż po starcie, serial otrzymał 12 nominacji do nagrody Emmy, z czego wygrał 6 - jedna powędrowała do J. J. Abramsa za reżyserię, rozpoczynając zalew nagród.

Choć fani i recenzenci zarzucają mu niejasne i mało satysfakcjonujące zakończenie, to głównym powodem popularności była bogata symbolika i niedomówienia, które spowodowały narastanie mitologii dookoła postaci, ich życiorysów i tajemnic, jakie skrywała wyspa, na której się rozbili. Nie brakło motywów, które nie miały uzasadnienia w fabule, ale dawały pole do możliwych interpretacji - np. nazwiska postaci wzięte od sławnych filozofów czy naukowców. "Lost" był jednocześnie serialem, który rozpoczął wielką falę popularności tej formy - przez wielu krytyków nazywany najlepszym, przekonał telewizje, że warto inwestować w dobrze zrobione wielosezonowe tasiemce. Jeszcze na dwa lata przed ukończeniem Abrams wyprodukował i napisał kolejny serial bogaty w wątki paranormalne - "Fringe" i również odniósł spory sukces, choć w miarę kolejnych sezonów popularność znacząco spadała. Zdarzały mu się też zupełne porażki jak "Alcatraz" lansowany na drugi "Lost", który zaczęto nadawać w styczniu zeszłego roku, a skasowano już w maju, po 13 odcinkach.

Jednak za sprawą "Lost" i mu podobnych Abrams dał się poznać jako specjalista od wątków i spraw nie z tej ziemi i z nimi jest głównie kojarzony. Mniej znany jest z dwukrotnego produkowania "Mission: Impossible" - choć odświeżył tę serię i nadał jej rozpędu - bardziej z "Super 8" czy "Cloverfield" ("Projekt: Monster") - ten ostatni być może nie powstałby, gdyby nie wizyta reżysera z synem w japońskim sklepie z zabawkami podczas promocji "Mission: Impossible III".

Zobaczyliśmy te wszystkie zabawkowe Godzille i pomyślałem, że Ameryce też potrzebny jej własny potwór, ale nie King Kong. Lubię King Konga, jest uroczy. Godzilla też jest czarującym monstrum. Kochamy ją. Ale chciałem czegoś bardziej szalonego i silnie oddziałuje na uczucia. W efekcie powstał film, który krytyk Todd McCarthy z "Variety" określił jako "film o potworach w starym stylu doprawiony nowymi modnymi wątkami". Nie wszystkim jednak, tak jak jemu, podobało się dodanie do filmu nawiązań do katastrofy 11 września 2001 r., a film określali jako głupi, powierzchowny i pusty spektakl realistycznych efektów specjalnych. Co nie przeszkodziło skromnej produkcji za 25 milionów dolarów, z nieznaną obsadą i wymyślonym nie wiadomo skąd potworem, zarobić 80 mln dolarów.

Ośmiomilimetrowa taśma Bardziej wykazał się przy "Super 8" - którego był producentem, scenarzystą i reżyserem, choć tą ostatnią rolą dzielił się ze Steven Spielbergiem i Bryanem Burkiem, wspólnikiem z Bad Robot. Zatytułował film od taśmy filmowej Super 8 mm, na której w dzieciństwie kręcił swoje pierwsze filmy - 20-minutowe horrory. Ponoć w rozmowie ze Spielbergiem znów zadziałała magia Abramsa i reżuer zgodził się na współpracę, gdy tylko usłyszał założenie "film o chłopcach kręcących coś kamerą Super 8". A może Steven pamiętał, że kiedyś wynajął dwóch nastolatków, którzy wygrali lokalny konkurs filmowy, do odrestaurowania paru filmów na taśmie Super 8. Byli to właśnie J. J. Abrams i Matt Reeves (reżyser "Cloverfield"). Wtedy powstała przyjaźń między Abramsem, a jego idolem, której kulminacją jest "Super 8".

Efektem był film składający hołd starej science fiction. Jednak Wojciech Orliński zauważył nie tylko te nawiązania: "Zwiastun zwodniczo sugeruje, że film jest prostym hołdem dla klasycznych filmów Spielberga, jak 'E.T.' czy 'Bliskie spotkania trzeciego stopnia'. Ale choć akcja dzieje się w roku 1979, jest to film na wskroś współczesny. Widać wnioski wyciągnięte z rewolucji, jakie w kinie s.f. spowodowały 'Z Archiwum X', 'Blair Witch Project' czy 'Dystrykt 9'". Nic dziwnego, że w filmie pojawiają się wątki pociągów wywożących coś ze Strefy 51 i nastolatków kręcących w małym miasteczku amatorski horror. Zaś kampania promocyjna stawiała na tajemnice i viralowość: kontrolowane przecieki z planu, robocze albo półoficjalne zwiastuny, plotki w internecie. Bardziej zaciekawiała niż informowała.

Star Trek to historia Kirka i Spocka Jednak wcześniej, po "Cloverfield" a przed "Super 8" Abrams po raz pierwszy dostał to dyspozycji naprawdę dużą markę ("M:I" się nie liczy) - zadanie stworzenia nowej wersji "Star Trek", serii, która wyraźnie nie mogła się odnaleźć i od 40 lat notowała słabnące zainteresowanie.

Zdecydowano się na stworzenie prequela wszystkich wydarzeń i osadzenie filmu w alternatywnej linii czasowej, co pozwoliło odciąć się od wieloletniej historii i uniknąć pułapki jaką był fakt, że każdy znał już losy bohaterów. jednak sam pomysł ma film pokazujący początek wydarzeń pochodzi jeszcze z 1968 roku, od twórcy marki Gene'a Roddenberry'ego. Za scenariusz odpowiadali Roberto Orci i Alex Kurtzman, którzy z Abramsem współtworzyli scenariusz "Mission: Impossible III" - jako zapaleni trekkies chcieli olśnić umiarkowanego fana, jakim był Abrams, ale też zawrzeć tam dużo smaczków dla starych miłośników serii. J. J. z kolei starał się opowiedzieć tę historię tak, by przyciągnęła innych, którzy podobnie jak on sam nigdy nie byli miłośnikami albo utracili zainteresowanie. Dla niego Star Trek był zawsze opowieścią o Kirku i Spocku, zaś wszystkie inne historie były osobnymi opowieściami, które z oryginałem łączył wyłącznie tytuł. Dlatego robiąc nowy film zadbał o tę dwójkę bohaterów oraz szczegóły - jak zawierzenie scenarzystom, kręcenie filmu w prawdziwych miejscach w Kalifornii i Utah, a unikanie greenscreenów. Albo powierzenie pieczy nad statkami, kosmosem i efektami specjalnymi znanej z "Gwiezdnych Wojen" firmie Industrial Light & Magic - Abrams przyznał, że w starych "Trekach" zawsze irytowały go ograniczenia budżetowe - sam zrobił najdroższy film ze wszystkich, za 150 milionów dolarów.

Efekt? 285 milionów dolarów zysku i uznanie krytyków. Sukces był tak wielki, że Abrams oraz aktorzy od razu zostali zatrudnieni do części drugiej ("Star Trek Into Darkness" w polskich kinach 21 czerwca 2013) i trzeciej.

Władca kosmosu i świnia Znając jego historię i podejście nie dziwi, że został wybrany do produkowania VII epizodu "Gwiezdnych Wojen" (Michael Arndt napisze scenariusz). Serii przyda się świeże spojrzenie i lekkie oderwanie od tego, co zrobiono w Epizodach I-III. J. J. Abrams zawsze deklarował się jako fan starych filmów, wspomina nawet, że wolał "Gwiezdne Wojny" od "Star Trek". Jednocześnie jest wielkim fanem kina lat 70. i 80. oraz dba o dobrą jakość efektów specjalnych i unikanie zbędnego kręcenia na greenscreenach:

"Gwiezdne Wojny" to prawdopodobnie najbardziej wpływowy film mojej generacji. To uniwersalna historia dobra i zła, a sposób w jaki otworzyła świat na kosmiczną przygodę przypomina, jak westerny zostawiły piętno na generacji moich rodziców. Wszystko, co zrobiliśmy jest w jakiś pośredni lub bezpośredni sposób związane z faktem, że zobaczyliśmy te trzy filmy.

Fanowskie projekty plakatów Epizodu VII

Co jednak ciekawe - J. J. Abrams jeszcze w grudniu twierdził, że nie chce zajmować się : "Gwiezdnymi Wojnami":

Powiedziałem, że chcę być lojalny wobec "Star Trek" i jestem fanem, więc w żadnym razie nie chcę być związany z kolejną częścią. ( ) wolę siedzieć wśród publiczności nie wiedząc, co nastąpi, zamiast angażować się w najmniejsze szczegóły. Ponoć, by go przekonać, Kathleen Kennedy, była szefowa Lucasfilm, udała się osobiście do siedziby Bad Robot. Disneyowi musiało zależeć - nawet sam George Lucas powiedział, że jego dziedzictwo nie mogło trafić w lepsze ręce.

Zmiana zdania spotkała się z lekką krytyką. William Shatner, aktor grający oryginalnie Kapitana Kirka, nazywa producenta "świnią" za zagarnięcie dwóch znanych marek. Uważa go za bardzo utalentowanego reżysera, który tym razem jednak posunął się za daleko. A dziennikarzy growy Ben Kuchera zauważa żartem, że powinien być jakiś przepis antymonoplowy, by jeden człowiek nie mógł zgromadzić takich tytułów pod swoją kontrolą.

Nie wiemy jeszcze, co z tego wyniknie - pierwsze plotki mówią, że oprócz filmów głównych powstaną także poboczne, poświęcone konkretnym bohaterom. Zaś dobrze zazwyczaj poinformowany plotkarz branży filmowej, El Mayimbe z serwisu latino-review.com twierdzi, że do epizodu VIII zaangażowano już Harrisona Forda. Mniej potwierdzone informacje mówią to samo o Marku Hamillu i Carrie Fisher.

Najmniej wyraźne są plany dotyczące gier Swoje zainteresowanie grami J. J. Abrams pokazywał już kilka razy - jednym z fragmentów kampanii reklamowej "Super 8" było wideo ukryte w "Portal 2".

Abrams i jego syn są też miłośnikami serii Uncharted. Gdy reżyser spotkał Nolana Northa przy okazji "Super 8" od razu zapytał, czy chce pojawić się w "Star Trek 2" - jak wspomina to spotkanie aktor:

Jest wielkim fanem grania i powiedział mi, że ludzie jeszcze nie rozumieją [tego medium], ale w końcu to pojmą. Nie rozumieją jak niesamowita technologia za tym stoi i często nie dostaje należnego jej uznania. Ale jeśli gry nadal będą zarabiać tyle, ile zarabiają, zobaczysz coraz więcej przekonanych ludzi. Nieco mniej więc dziwi, że Abrams spotkał się z Gabe'em Newellem na otwarciu konferencji D.I.C.E. SUMMIT 2013. W rozmowie z nim przyznał, że gra w gry Valve i stwierdził, że z radością popracowałby wspólnie z nimi. Na co Newell odpowiedział:

Doszliśmy do punktu, w którym chcemy zrobić coś więcej, niż dyskutować. Fanów zaś zelektryzowała jego deklaracja, że chciałby wraz z Abramsem sprawdzić, czy dadzą radę zrobić film "Portal" albo "Half-life". Warto jednak obejrzeć całe wystąpienia, by dowiedzieć się od obydwu twórców, co gry pożyczają z filmów, a filmy z gier oraz w którym swoim filmie Abrams ukrył R2D2.

Pytany o realność tych planów J. J. Abrams odpowiada zagadkowo:

To jest na tyle realne, na ile rzeczy mogą być realne w Hollywood. Naprawdę rozmawiamy z Valve, naprawdę chcemy w to wciągnąć scenarzystę, mamy wiele ciekawych pomysłów. ( ) I zarówno film Portal jak i Half-life byłyby czymś, co chciałbym zobaczyć. (...) Dobrą lekcją są dla nas kiepskie historie filmów, które stały się grami i odwrotnie. Naszym celem jest potraktowanie świata stworzonego przez Valve w tych grach tak, jak niektórzy traktują książkę lub inną historię opartą na oryginalnym pomyśle - z szacunkiem, tak jak Valve traktuje swoje gry i swoich graczy. I dodaje:

Nie chcemy zrobić filmów w świecie gier, nie chcemy narzucić tego, co sami robimy - chcemy wykorzystać nasze silne strony i współpracować z tymi niesamowitymi umysłami, które stworzyły moje ulubione gry. J.J Abrams już zapisał się w popkulturze za pomocą "Lost" i "Star Trek" - widać jednak wyraźnie, że ma apetyt na więcej. Przed nim ciężki sprawdzian - być może najcięższy dla reżysera - zrealizowanie dalszej części ulubionego i kultowego zarazem filmu. Ale jeśli wyjdzie z niego obronną ręką, to zapisze się na dobre w pamięci obecnej generacji. Oby Moc była z nim.

Paweł Kamiński

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)