Miesiąc po premierze Nintendo Switch

Miesiąc po premierze Nintendo Switch

Miesiąc po premierze Nintendo Switch
Adam Piechota
03.04.2017 13:53, aktualizacja: 03.04.2017 14:11

Dobry moment na kilka poważniejszych refleksji.

Miesiąc po. Zazwyczaj idealnie wtedy wypada u mnie moment przesilenia, w którym nowej konsoli muszę dać odpocząć. I mimo całej sympatii do Switcha, jakiej upust dałem na Polygamii dość wyraźnie - obok testów sprzętu publikowaliśmy także recenzje wszystkich gier startowych Pstryczka: 1-2-Switch, Fast RMX, Super Bomberman R oraz obowiązkowego Breath of the Wild - nie miałem najmniejszych oporów, by wraz z odebraniem recenzenckiej wersji Persony 5 pozostawić go na dłużej w stacji dokującej. Czyli standard. Nie zwariowałem. Switch nie wykręcił mojego życia o sto osiemdziesiąt stopni. Stał się - zgodnie z założeniami - następną istotną platformą przenośną, bez której na pewno nie wsiadłbym do pociągu. Tylko taką, która ma moc starszej stacjonarki (jak Vita), która będzie kilka lat ładnie wspierana przez matczyną firmę (w przeciwieństwie do Vity) i która może przemieniać się w stacjonarkę, bonusowo bardzo przyjazną kanapowemu szarpaniu z paczką znajomych. Jasna sprawa, to wcale nie musi oznaczać, iż chciałbym sobie wyobrażać resztę tegorocznego kalendarza bez niego.Jak każdy świadomy użytkownik Switcha wiem jednak, że do premiery Mario Kart 8 Deluxe (28 kwietnia, przypominam) w jego temacie dziać będzie się właściwie niewiele. Ot, premiery multiplatformowych indyków. Przyjemna jest świadomość, że mogę tę czy tamtą niezależną produkcję ograć na konsoli mobilnej. I że Ninny nie wlecze się pod tym względem w tyle za konkurencją. Ale na powtórkę z marcowego szaleństwa trzeba trochę poczekać. Dlaczego by zatem nie ocenić pierwszego miesiąca z większym niż zazwyczaj dystansem? Dyskusja na temat Switcha jest nadal szalenie burzliwa, wystarczy do codziennych spacerków wysłuchiwać zachodnich podcastów (mój nowy zwyczaj). Być może nawet teraz jest więcej niepewności niż przed premierą.Sprzedaż Switcha nazwałbym stabilną. Choć nowinka o podwojeniu produkcji w kwietniu nastraja optymistycznie, liczby rosną raczej standardowym tempem. Wiem, Nintendo chciałoby zaszczepić w mediach tę myśl, że "oto nadszedł prawdziwy następca Wii" (bo Wii przekroczyło magiczną barierę stu milionów sprzedanych egzemplarzy), ale nie oszukujmy się. Nawet jeśli zdobędą japoński rynek - co moim zdaniem jest kwestią czasu, bo tam o sprzedaży konsol decydują kolejne wyczekiwane premiery, a Nintendo dotychczas miało wyłączność na kilka najpopularniejszych marek, czyli Pokemony, Yo-Kai Watch, Monster Hunter - po niekrzaczastych stronach oceanów zabraknie tych najważniejszych tytułów. Zabraknie megahitowych FPS-ów i graficznych wodotrysków bieżących piaskownic. Zabraknie hi-endu, który przyciąga do sklepów konsumentów typu "mój ojciec", co lubią efektowne rzeczy i chwalenie się znajomym. Zmieniła się dekada, jest coraz mniej miejsca na sprzedażowe niespodzianki. Być może nawet nie ma go w ogóle.

Realną i prawdopodobnie również przez same Nintendo wymarzoną byłaby pozycja pomiędzy 3DS-em a SNES-em, czyli pięćdziesiąt/sześćdziesiąt milionów opchniętych konsol. Wystarczająco, by utrzymać się dumnie na rynku oraz zachęcić pozostałych wydawców do tworzenia spin-offów swoich największych serii lub portowania kilkuletnich przebojów (bo tylko na to należy liczyć). Sprzedaż nie zwolni, jeżeli: a) obietnice o dalszym wspieraniu 3DS-a okażą się, zgodnie z logiką, zaledwie marketingową watą; b) wszystkie wewnętrzne studia Nintendo (również te od gier przenośnych) już od jakiegoś czasu opracowują ekskluzywne hity dla Switcha; c) gigant z Kioto ma już ustalone następne odsłony wspomnianych wcześniej serii na swoim sprzęcie. Wyraźnie należy zaznaczyć, że Switch nie jest "następcą Wii U", nawet jeśli technologicznie ogarnia właśnie to, o czym marzył każdy posiadacz tej stacjonarki, tylko następcą 3DS-a.

Sprzedaż na poziomie pierwszego miesiąca przez resztę roku? Z tak niewielką liczbą potwierdzonych premier - szalenie trudne wyzwanie. Na razie mówimy o połowie miliona egzemplarzy w Japonii, gdzie Switch, jak wspominałem, szybko zostawi PS4 w tyle (oto sygnał, jak nietypowy to rynek) oraz ponad milionie na całej reszcie świata. Gdy SuperData podsuwało globalną liczbę 1,5 mln, byliśmy dopiero w połowie marca. Dopóki same Nintendo nie zechce pochwalić się statystykami, możemy co najwyżej gdybać. Stawiałbym na bliskie okolice dwóch milionów jako ostateczny wynik pierwszego miesiąca życia nowej konsoli. Zainteresowanie musiałoby zatem nie opadać ani na chwilę, żeby te szesnaście milionów wyprodukowanych w kwietniu znalazło dom do grudnia 2017 roku. Ale wtedy Switch przebiłby już ogólny wynik Wii U, a Nintendo mogłoby uspokoić się o resztę dekady.Mówi się, że nawet średni pomysł jest lepszy od żadnego pomysłu. Nintendo na pewno nie żałuje teraz kilkukrotnego przesuwania premiery Breath of the Wild. Chociaż developerzy śmieją się, wspominając mail od szefostwa, w którym padło lakonicznie "zdecydowaliśmy, że Breath of the Wild będzie tytułem startowym Switcha, powodzenia", gdy go przeczytali po raz pierwszy, musieli wpaść w niemałą depresję. Tak ogromny tytuł, najlepiej pozbawiony większych wad technicznych, jak na produkcję Ninny przystało, wydany jednocześnie na dwóch skrajnie odmiennych platformach? Zbyt rzadko docenia się fakt, że obie wersje Zeldy działają poprawnie. Nie pojawia się zresztą pytanie "czy dla Zeldy warto w końcu kupić Wii U?", wszystkie dylematy dotyczą wyłącznie nowej konsoli. Bezproblemowo przyjęliśmy, że Breath of the Wild to otwarcie nowego, a nie pożegnanie starego. Jak dekadę wcześniej przy okazji Twilight Princess.Nikomu w Kioto nawet nie chce się udawać, że coś poza Linkiem napędza sprzedaż Switcha. Te (załóżmy) dwa miliony to wyłącznie osiągnięcie Zeldy. Jak najbardziej należała się tak dobra sprzedaż, nie zrozumcie mnie źle, choćby za przypomnienie czasów, w których tytuły startowe były czymś więcej niż symulatorem fajerwerków albo dwuwymiarowym shoot 'em upem. I wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby Breath of the Wild pociągnęło samodzielnie Switcha przez drugi owocny miesiąc. Niemniej potem przychodzi okres letni. Port Mario Kart 8, Splatoon 2 i Arms. Żadnego wielkiego tytułu, jaki media wałkowałyby tygodniami. A do grudniowej premiery Super Mario Odyssey lub nadal wpisanego w bieżący kalendarz Xenoblade'a Nintendo potrzebowałoby PRZYNAJMNIEJ ze dwóch takich produkcji. Jeszcze dwóch Zeld. Lub Skyrimów. Ten drugi przykład można nawet traktować dosłownie.

Pozostaje wierzyć w obietnicę poważnego podjęcia wątku na tegorocznym E3. Pozostaje wierzyć w nagłą zapowiedź Virtual Console, które swoją zawartością zaprezentuje historię Nintendo w osiągalnej pigułce. Pozostaje wierzyć w zewnętrznych wydawców, iż tym razem spróbują. I w rozwinięcie systemu konsoli, by oferował cokolwiek poza grami czy linkiem do sklepu. Oraz w konkretne wynagrodzenie płatnego grania przez sieć, gdy skończy się "okres próbny" tej funkcji. Ale czy wiara powinna przekładać się na zaufanie? Jeżeli ktoś nie jest fanem firmy (a takich to obecnie nie brakuje), oczywiście, że nie.

Tym bardziej zatem cieszy mnie optymizm, z jakim wszyscy dookoła oceniają konsolkę. W mediach społecznościowych zobaczyłem branżowe nazwiska, których przenigdy bym nie łączył z Nintendo, ekscytujące się Fast RMX lub Zeldą. Polskie czasopisma nie kryją entuzjazmu. Switch pojawia się regularnie w zachodnich kanałach telewizyjnych. Breath of the Wild od miesiąca przyćmiewa nowsze premiery w Internecie. Dlaczego zatem tak drżę o ten sprzęt?

Tylko dlatego, że w moim oczach jest rewelacyjny. Chcę, żeby egzystował na równi z konkurencją. A nie, jak jego poprzednik, trafił do szafy po kilku miesiącach. Mam nadzieję, że pod koniec roku o obecnych zmartwieniach będę wspominał tylko ze śmiechem.

Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (11)