Metal Gear Survive - recenzja. Zombitch please

Metal Gear Survive - recenzja. Zombitch please

Metal Gear Survive - recenzja. Zombitch please
Adam Piechota
02.03.2018 08:00, aktualizacja: 02.03.2018 08:29

Aby przeczytać treść recenzji, wpisz numer karty płatniczej.

Odpuszczam wyszukane wstępy. Skoro Konami nie miało problemów, by swoją najnowszą produkcję wyhodować po kosztach, ja nie powinienem mieć wyrzutów sumienia, że piszę o niej zwyczajnie. Spotykam się jednak z dość silną opinią w sieci, iż nie należy korporacji tylko i wyłącznie winić. Że Survive zostałoby odebrane zupełnie inaczej, gdyby nie próbowało nabrać mniej ogarniętych graczy, którzy o całej dramie związanej z kulisami powstawania The Phantom Pain nie mają nawet pojęcia. Po pierwsze - nieprawda, ale o tym opowiem Wam poniżej. Po drugie - też nieprawda; Capcom kilka lat temu również wypuścił "sieciowego" paszkwila żerującego na swoim kluczowym uniwersum. Chociaż Umbrella Corps, bo tak się owy twór nazywał, nie miał w tytule "Resident Evil", to i tak zasysał. Nieudana gra zawsze będzie nieudaną grą.

Czy ocenialibyśmy Survive lżej, gdyby nie działało na silniku piątego MGS-a? Gdyby nie pożyczało od niego całego systemu rozgrywki? Nie wykorzystawało ponownie elementów z Afganistanu (a później również Afryki), nie przenosiło całych lokacji? Gdyby nie przemalowało delikatnie buzi Quiet na potrzeby nowej postaci? Gdyby nie wpychało się ze swoją zabawną historyjką pomiędzy Ground Zeroes a The Phantom Pain, zawalając zupełnie chronologię serii? Nie próbowało imitować MGS-a długimi minutami gadających głów niczym w Codecu, które tylko obnażają cięcia w budżecie? Gdyby odpuściło kultowe efekty dźwiękowe? NO KURCZĘ, może tak. A może totalnie nie zwrócilibyśmy wtedy nań uwagi, uznając "okej, kolejna zombie-gierka, szkoda czasu"?

Niestety, trzeba tę pozycję oceniać RÓWNIEŻ przez pryzmat spin-offa. Gdyby nie piąty Metal Gear, nie mogłaby istnieć. Niektórzy zapominają, że jego premiera miałaby szansę również w takiej alternatywnej wersji historii, która nie zakładała kłótni pomiędzy ojcem serii a jej wydawcą. Konami lubiło przecież kombinować z dziwnymi "odszczepami", wspomnijmy chociażby dwie odsłony karciankowego Ac!d - ukazały się bez słowa sprzeciwu Kojimy. Jasne, w obecnej sytuacji Survive pozostawia nieco większy niesmak w ustach. Jednak gdyby oferowało masę rajcującego wybijania kryształowych nieumarlaków, nie wahałbym się napisać, że "idzie to jakoś wybaczyć". Za jednym razem można zebrać trochę kasy na sieciowej wariacji, za drugim - prawdziwie popchnąć markę dalej bez jej dotychczasowego reżysera. Nadal uważam, że to jak najbardziej możliwe. Wystarczy znaleźć autora z głową.Na razie jednak mamy Survive. Siły XOF niszczą bazę, którą z takim uporem budowaliśmy w Peace Walker. Big Boss jest tak zajęty kontrowersyjnym finałem Ground Zeroes, że nie zauważa wielkiego portalu wciągającego pozostałości jego niedawnego domu oraz wszystkich pozostawionych tam żołnierzy. Przez chwilę narracja robi różne interesujące psikusy, na tyle, bym napisał na redakcyjnym Slacku, że jest szansa na dobry scenariusz. Ale potem uderza rzeczywistość. "Inny wymiar" (Dite), będący mglistą wersją mapy "piątki", idiotyczne dialogi, zaledwie garść rzeczywiście animowanych przerywników, kulawe twisty fabularne. Wciągającej opowieści tutaj nie znajdziecie.Survive, jak gdyby na złość swoim wszystkim zapowiedziom, opowieści ma aż nadto. To nie jest "gra sieciowa" według naszej definicji. To gra singlowa, z olbrzymią, pełną przerywników "filmowych" kampanią fabularną, która oferuje wieloosobową odskocznię (połączenie gierek tower defense z trybem hordy, to, co niektórzy mieli okazję sprawdzić w trakcie betatestów - bez rewelacji), ale która wymaga połączenia z siecią. Yhm, jeżeli Wasz kot zaplącze się w kablach i na chwilę wyłączy Wam w domu internet, zostaniecie automatycznie wyrzuceni z dwudziestominutowej misji fabularnej do głównego menu. Mam nadzieję, że zapisaliście już po zebraniu wszystkich niezbędnych materiałów, inaczej cały grind trzeba będzie powtórzyć. Jestem sarkastyczny, bo dokładnie taką "przygodę" miałem podczas przygotowań do dzisiejszej recenzji.Już tytuł sugeruje, że nowe dziełko Konami bazuje nie na jednym przemęczonym trendzie (zombie), ale dwóch. W istocie jest bardziej survivalem niż horrorem akcji, co moglibyście pomyśleć, słysząc o chodzących zwłokach. Tego drugiego tu jak na lekarstwo. Ot, czasem poszwendacie się po opuszczonych budowlach, a w tle mignie gigantyczny stwór przypominający Silent Hilla. Za to Wasz bohater głodny będzie nieustannie. I spragniony. I znowu głodny. Przed każdym dłuższym wypadem z bazy trzeba zrobić solidne zapasy jedzenia oraz picia. A zanim nauczycie się gotować wodę lub rozkazywać swoim podwładnym polowania na zwierzynę, zdążycie tymi błyskawicznie spadającymi wskaźnikami prawdziwie gardzić. "Wygląda na to, że jesteś głodny" - powtarza co piętnaście minut komputer z bazy. Nawet po... dwudziestu godzinach zabawy. A jaki koszmarny ma głos!

Survive jest mistrzem w ogarnianiu takich bezproduktywnych zajęć. Każda nowa broń, amunicja, gadżet w stylu siatek, którymi na chwilę powstrzymać można szarżę zombiaków, kolejne budowle w Mother Base - wszystko wymaga ton różnego tałatajstwa. W efekcie biegając po bezdrożach Dite trzeba łapać wszystko: zbierać zawartość skrzynek, niszczyć stoliki, wypełniać puste butelki wodą, przerzucać worki ze śmieciami. Niemniej to nie Monster Hunter World, tutaj skomplikowanie menusów oraz dziesiątki różnie ponazywanych przedmiotów nie wynagrodzą Was w odczuwalny sposób. Głównie dlatego, że gdy raz pojmiecie, jak z Wanderami (umarlakami) skutecznie sobie radzić, przez większość gry wystarczą Wam podstawowe przedmioty, z włócznią na czele. Dziesięć godzin po rozpoczęciu zabawy zwiększy się co najwyżej liczba przeciwników na ekranie. No to Wy hyc, na byle jakie podwyższenie. I już.

Wanderów kosi się bez większych emocji. Być może dlatego, że wyglądają przesadnie kretyńsko. A być może dlatego, iż w dzisiejszych czasach, po Dead Rising, Dying Light czy The Last of Us mamy prawo oczekiwać nieco więcej. Wyraźniejszej frajdy z młócki, której brakuje w tym przypadku, bo walka wręcz bywa mocno ślamazarna. Brakuje także skomplikowanej zabawy w kotka i myszkę lub autentycznego strachu przed nienażartym truchłem. Totalnie bezduszne to wszystko. Zabić dwadzieścia kryształombiaków i wycinać z nich powooooli punkty służące za walutę. Tę można przeznaczyć na nowe umiejętności albo... tlen w masce gazowej. Bo to oczywiste, że jak łazisz w środku chmury pyłu, aż podskoczysz z entuzjazmu na widok trzeciego spadającego wskaźnika.Kiedy Survive rzeczywiście działa? W moim mniemaniu najbardziej wtedy, gdy przypomina sobie o fundamentach swojej technologii. Gdy infiltrujecie powolutku małą lokację, a nawet chwilkę się skradacie (chociaż z całą pewnością to nie jest skradanka), myślicie, jaką drogą powinno być najłatwiej. Albo gdy na ekranie pojawia się licznik, a Wy niczym w klasycznej Hordzie bronicie magicznego teleportera przed coraz groźniejszymi falami wrogiego ścierwa. Ten przesmyk nadziejecie minami, tutaj postawicie ogrodzenie, a tutaj będziecie machać bronią z furią, licząc na sukces. Z czasem na tyle rozwiniecie Waszego milczącego protagonistę, że nie straszne mu będzie żadne starcie. Ale hej - Was nikt do kończenia tej gry nie zmusi. PRAWDA, BARTEK?

Celowo używam stwierdzenia "kiedy gra działa", gdyż coraz częściej zasłania się nim rosnący problem tego bezlitosnego przemysłu AAA. "Kiedy gra działa, to jest przyjemnie". "Jeśli nic się nie psuje, można przy niej spędzić normalny wieczór". Nie macie już dość takich zdań? Bo ja, co zauważam od kilku miesięcy, chyba pękłem. Nie umiem przymykać oka. Co z tego, że "gra potrafi zadziałać", skoro w trakcie niemal trzydziestu godzin ponad połowę tego czasu zmarnujecie na powtarzanie identycznych czynności, bieganie po brzydkim (bo najwyraźniej nawet tak doskonały silnik graficzny można zaniedbać) świecie i dźganie przekopiowanych kryształombiaków? Wcale nie będziecie się bawić świetnie, tylko przeciętnie. A ja nawet nie rozpoczynam tematu mikropłatności. Czytaliście o drugim slocie na zapis za dziesięć dolarów? Skrzynki też są, spokojnie.Prawda już tutaj padła. Gdyby Survive nie podpięto pod tę markę, mielibyśmy je raczej w nosie. Co wnikliwsi zauważyli już na pewno, że ani razu w powyższej recenzji nie napisałem pełnego tytułu tej gry. Nie dlatego, że na to "nie zasługuje" - bo za kilka lat, gdy z Konami odejdą osoby odpowiedzialne za wszystkie metateksty, na przykład za monolog ratowanego nieszczęśnika, który właściwie wprost opowiada graczowi, jak chora sytuacja panuje w studiu deweloperskim, gdy zaczną pojawiać się szczere wywiady, ta pozycja będzie niesamowitym materiałem dla badaczy branży, dlatego chociażby warto ją zakonserwować. Tam, gdzie mogłem, unikałem nawet porównań do The Phantom Pain (wcale zresztą nie tak idealnego, jak próbowano nam wmówić po premierze). I co to zmienia? Niezależnie od tego, czy to Survive, czy Metal Gear Survive, za niemałą sumkę dostaniecie mocno takie sobie doświadczenie, które ucieszy naprawdę nielicznych.

Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)