Assassin's Creed - recenzja filmu. Skok Wiary, który zepsuł Animusa

Assassin's Creed - recenzja filmu. Skok Wiary, który zepsuł Animusa

Assassin's Creed - recenzja filmu. Skok Wiary, który zepsuł Animusa
Adam Piechota
09.01.2017 11:29, aktualizacja: 09.01.2017 22:27

Przemoc ukryta w Waszym kodzie genetycznym obudzi się, gdy zobaczycie, ile zapłaciliście za bilet.

W którym momencie growych asasynów poczuliście, że macie przesyt? Po odgrzanym na tygodniowym oleju Revelations? Po wydaniu dwóch kanonicznych odsłon - Unity i Rogue - gigantycznych przecież gier w jednym roku? Czy dopiero, jak trafiliście do wiktoriańskiego Londynu z Jacobem oraz Evie? Ubisoft wszak nie bez powodu przerwał rokroczną dystrybucję swojej kluczowej serii - nie decydują o tym opinie, nigdy. Decydują tylko tabelki oraz wynikające z nich, coraz mniejsze najwyraźniej, ciężarówki z zielonymi. A wiecie, kiedy poczujecie przesyt w kinowym uniwersum skrytobójców? Prawdopodobnie jeszcze w tym tygodniu. O ile film macie zamiar w ogóle zobaczyć. Bo ja Was namawiać nie będę.Być może Justin Kurzel do spółki z Michaelem Fassbenderem i Marion Cotillard dostali w 2015 roku takie ultimatum od tajemniczych figur otoczonych korporacyjnym mrokiem - okej, możecie sobie zrobić "Makbeta", ale tylko pod warunkiem, że potem wysmażycie ekranizację Assassin's Creed? Inaczej trudno mi sobie wyobrazić, co nimi kierowało. "Młody Magneto" musi być fanem gier, ponieważ ten film postanowił nawet wspierać jako producent. Reszta nie ma zbyt wielu wytłumaczeń. Zglitchowali się wraz z filmowym Animusem, dla którego Skok Wiary jest aż tak zajebisty, że wiesza cały system.Należę do tego dziwnego grona, które wątki współczesne w Assassin's Creed bardzo lubi. Nie miałem zatem szczególnych problemów z oparciem na ich remiksie lwiej części tego obrazu. Callum Lynch (Fassbender) jako gniewna alternatywa sympatycznego Desmonda, pusty wyraz twarzy Marion Cotillard, Jeremy Irons w roli zadania domowego ze "złego szefa złej korporacji", laboratoryjne wnętrza, cyber thriller oraz złowieszcze ramię Animusa w miejscu klasycznej leżanki - to wszystko działa nawet, dopóki nie następuje felerny finał. Fabularnie do czynienia mamy z mieszanką tego, co z gier pamiętamy, z tym, co wymusiła najpewniej translacja na język filmowy. Ale jeżeli opowieść o Abstergo powoduje u Was brzydki grymas, lekturę (oraz ewentualne myśli o seansie) możecie zakończyć już w tym miejscu. To właśnie trzy czwarte "Assassin's Creed".

Znacie tę historyjkę, ale w trochę innych proporcjach. Potomek jednego z najważniejszych Asasynów trafia w ręce Templariuszy, którzy za pomocą maszyny umożliwiającej "odgrywanie" wspomnień przodków próbują zlokalizować Jabłko Edenu, pradawny artefakt o legendarnej mocy. Lynch nie trawi przymusu przestrzegania kultowego Kredo (ja krzyczę "nic nie jest prawdziwe", Wy odpowiadacie..?), więc chętnie nawiązuje tę współpracę. Nie wiedzieliście za to, że istnieje coś takiego, jak przemoc ukryta w ludzkim kodzie genetycznym (sic!), a ideologiczne starcie obu frakcji to gruncie rzeczy taki strach na wróble. Bo trudno łyknąć coś, co odkrywaliśmy powoli przez kilka lat, gdy ktoś wepchnie nam to w standardowej długości, szaro-bury, pompatyczny do zgrzytu zębów film. Gdzie dozwolone jest ponoć wszystko, ale nie przyzwoite aktorstwo.Sytuację próbuje ratować Michael Fassbender, choć widać w nim już zmęczenie popcornowym kinem. Jego Callum to obrażona na świat kalka Magneto - lubi szczerzenie zębów, wybałuszanie oczu i imponujące pozy, nawet jeśli te ostatnie tworzy wyłącznie w żelaznym uścisku nowej wersji Animusa (sam pomysł oceniam pozytywnie). Facet na swoich barkach dźwiga cały film, więc powtórkę z rozrywki można mu łatwo wybaczyć. Nie rozumiem szczególnie obowiązkowej przemiany duchowej; po seansie zwyczajnie nie wiem, w jakim kierunku chciałby podążyć, gdybym jakimś cudem trafił do kina na kontynuację. Ale prawdopodobnie i on tego nie wiedział, bo takowej się nie spodziewał.

Z kosmosu mojej podświadomości powrócił teraz "Sucker Punch". Tylko że tak jak sceny "w grze" w pierwszym bublu (moja opinia) Zacka Snydera były centralną osią widowiska, tutaj wjeżdżają zaledwie trzy razy, gdy tempo narracji już leży i budzi się pragnienie igrzysk. W odstawkę poszły Krucjaty, nikt nie wspomniał nawet o Altairze. Zamiennie jest anonimowa para Asasynów oraz piętnastowieczna Hiszpania ogarnięta inkwizycyjnym szaleństwem. Choć tak nieliczne, podróże do przeszłości potrafią prawdziwie ucieszyć. Ileż pracy musiało pójść w sekwencję ucieczki andaluzyjskimi dachami zakończoną imponującym Skokiem Wiary. Szkoda, że Animus przerywa widowisko zbyt szybko, w efekcie czego ani razu nie zobaczymy lądowania w wozie z sianem. To byłoby rewelacyjne. Jeżeli dla czegoś warto będzie "Assassin's Creed" kiedyś nadrobić, wskazałbym dwie późniejsze sceny historyczne...Oraz ścieżkę dźwiękową. Jed Kurzel, prywatnie młodszy brat reżysera, oddał hołd tradycji marki, komponując za dobrą muzykę dla zbyt przeciętnej historii. Gdy mariaż plemiennych rytmów, potężnej elektroniki oraz orientalnych ozdobników uderzył z głośników (w trakcie scen akcji szczególnie), zrozumiałem, że chłopak ma przed sobą wielką przyszłość. Dobrze czytać zatem, że to on zajmie się nadchodzącym "Obcym". Wam jednak nic nie stanie na przeszkodzie, by tego soundtracku posłuchać nawet teraz. Odpada więc jeden z dwóch najważniejszych powodów seansu.Powinniście już mniej więcej rozumieć, z czym zmierzylibyście się w kinie. "Assassin's Creed" zbyt często nudzi współczesną płaszczyzną, a zbyt rzadko proponuje zastrzyk testosteronu. Dobre sekwencje można policzyć na palcach jednej ręki. Dziełko brodzi w śmiertelnie poważnej tonacji i kolorystyce. Stawka - choć wysoka, bo o kontrolę nad światem idzie - nie wybrzmiewa nawet ze złowieszczych monologów Ironsa, który raz jeszcze staje się Rodrigiem z "Rodziny Borgiów". A gdy dochodzi do przewidywalnego zwieńczenia i film próbuje sprawić, bym się przejął, zalicza swoją największą porażkę. Nie obchodzi mnie ta inkarnacja odwiecznego starcia z Templariuszami. Ba, jej filmowe uproszczenie wydaje mi się zamachem na umiejętność logicznego myślenia widza.

Pamiętacie jeszcze "Księcia Persji" z Gyllenhaalem ("-Kuterą", poznałem nareszcie Tomka i potwierdzam, że polyżarcik nadal aktualny)? Dawno go nie odświeżałem, miał swój bagaż grzechów, lecz jeśli idzie o uchwycenie ducha materiału źródłowego, trafiał bliżej sedna. W przeciwieństwie do "Assassin's Creed", niestety. "Filmowe wrażenia Ubisoftu"? Proponuję nadal trzymanie się trzydziestu klatek na sekundę w grach. Fassbendera w kapturze lepiej będzie zaliczyć za kilka miesięcy, gdy trafi do którejś stacji telewizyjnej lub usługi streamingowej. Wydawca dyskutuje o czymś ponoć z Netfliksem, więc najpewniej i tam skrytobójców zobaczymy. Trochę szkoda mi całej zaangażowanej ekipy, szczególnie braci Kurzel. "Fałsz serca i fałsz lic muszą iść społem" ponoć. Poszły tutaj z pewnością.Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)