97 śmierci w Dark Souls 2

97 śmierci w Dark Souls 2

97 śmierci w Dark Souls 2
marcindmjqtx
12.03.2014 15:12, aktualizacja: 15.01.2016 15:40

Tylko u nas macie jedyną i niepowtarzalną okazję zobaczyć, jak powstawała recenzja Dark Souls 2. Plotka głosi, że recenzent ostatnie słowa tego tekstu pisał już krwią własną, a może nawet komuś dyktował. Nikt do końca nie wie, czy to prawda, bo napis na kamiennej tablicy się zatarł...

Poniższy tekst jest prawdziwy. Zazwyczaj. A początki bywają trudne...

Śmierć zerowa. Zanim stworzyłem postać, zaczepiłem psa. Gołą pięścią. Niestety nie zauważyłem, że w wysokiej trawie kryło się trzech jego kolegów.

Śmierć pierwsza. Nastąpiła, jak to często bywa, w lochu za wioską. Siedział tam stwór, który gryzł i pluł trucizną. A jak już na mnie wskoczył, to i ugryzł, i opluł.

Śmierć druga. Na środku wioski jest wielka studnia, w niej mostek, a na nim przedmiot. Co robi prawdziwy gracz w  Dark Souls? Skacze! Tylko pasek życia miałem za krótki.

Śmierć trzecia. Za wioską był korytarz, a za nim wielka wieża z tarasami dookoła. Na pierwszym z nich stał ogromny rycerz. Manewrując między jego nogami i ciosami kolosalnego miecza, spadłem ze skały.

Śmierć czwarta. Za wielkim rycerzem z mieczem był wielki rycerz z maczugą. Walił, walił, aż rozwalił.

Śmierć piąta. Rycerz z mieczem. Zapędził mnie w róg i zasiekał. Ale odkryłem ognisko tuż obok.

Śmierć szósta. Ten sam rycerz z mieczem. Próbowałem pośpiesznie zebrać dusze. Udało się!

Śmierć siódma. Wiecie, kto. Połasiłem się o jeden cios za dużo, no to on oddał mi dwoma.

Śmierć ósma. Tym razem dzielnie unikałem jego ciosów. Tak dzielnie, że znów spadłem ze skały.

Śmierć dziewiąta. Po pokonaniu gościa z mieczem próbowałem tego z maczugą. Wydawało mi się, że jak stanę blisko, to wejdę w martwą strefę, gdzie mnie nie sięgnie. Cóż, nie wyszło.

Śmierć dziesiąta. Z każdą śmiercią w Dark Souls 2 zmniejsza się odrobinę pasek zdrowia bohatera. Zmniejszył się już do tego stopnia, że niszczy go jeden cios mieczem od znanego wam dobrze rycerza.

Jedenasta. Szedłem dzielnie wzdłuż barierki unikając maczugi. A tam dziura w podłodze.

Dwunasta. Rycerz z mieczem.

Trzynasta. Maczugą przez łeb.

Czternasta. Postanowiłem ominąć biegiem tych rycerzy. Za nimi był trzeci, a potem arena z trzema. I z tych trzech jeden był większy i miał oooolbrzymi miecz.  O wielkim zasięgu. Au.

Piętnasta. Policzyłem już, że na rycerza z mieczem działa idealnie kombinacja: 3 ciosy trzymanym oburącz mieczem w plecy, unik, 3 ciosy mieczem, unik, 3 ciosy. W sumie dziewięć. Dużo coś, ale doszedłem do takiej wprawy, że przez tego z mieczem przechodzę jak przez masło. Wykładam się na maczudze.

Coś mi się nie zgadza To Dark Souls, owszem. Ma być trudno. Przeciwnicy mają być więksi i silniejsi. Ale chyba jest ciut za trudno... Krótka rozmowa z Kamilem „Berlinem” z CD-Action (który dostał grę ciut wcześniej) ujawnia, że wpadłem w tę samą pułapkę, w którą wielu wpadło w jedynce. Szedłem nie w tym kierunku. Otrzymawszy radę „idź w dół, szukaj lasu” nie wiedziałem, czy mam zakląć, czy się roześmiać. Przypomniałem sobie jak trzy lata temu podobną radą ocaliłem z podobnej sytuacji (opisanej w podobnym tekście) Konrada, który wytrwale szturmował cmentarz.

fot. Polygamia.pl

Ja też szturmowałem "cmentarz", który tu ma postać wieży i kamiennych tarasów obstawionych przez żelaznych rycerzy - i lepiej tam nie iść. Zmarnowałem czas i mnóstwo klejnotów odnawiających życie. Ech.

Szesnasta. Osłabiony szturmowaniem rycerzy (pół paska życia) padłem raz jeszcze na gryząco-trującym stworze.

Siedemnasta. Trzeba było pociągnąć za dźwignię, po czym poczekać aż brama się otworzy. I trafia się do lasu. Gdzie poza łatwymi piechociarzami siedział sobie rycerz. Który, nie zaczepiony, nie atakował. Ale jak go zaczepiłem...

Osiemnasta. Dookoła rycerza biegają sobie piechociarze, a wysoko na murze stoi łucznik. I on czasem trafia strzałą. To była ta jedna za dużo.

Dziewiętnasta. Nie wiem, czemu znów  zaczepiłem tego rycerza. To ta niezdrowa potrzeba pokonania każdego, która zostaje po ukończeniu jedynki.

Dwudziesta. Próbowałem uciec przed piechociarzami na pobliską drabinę. Byli szybsi.

Dwudziesta pierwsza. Piechociarzy minąłem, ale na wąskich schodach do łucznika miecz zaciął mi się na ścianie.

Dwudziesta druga. Chyba muszę zrobić chwilę przerwy. Zabiła mnie grupka w lesie, tuż koło ogniska, którą pokonałem wcześniej z siedem razy.

Dwudziesta trzecia. Nawiązałem równą walkę z rycerzem. Mój cios w plecy odbiera mu jakieś 10% życia. Po dwóch udanych odwinął się tak, że nie było co zbierać.

Dwudziesta czwarta. Czekałem na piechociarzy pod drabiną, ale jak zleźli we trzech, to pomieszczenie okazało się za ciasne na walkę.

Dwudziesta piąta. Próbowałem skoczyć na rycerza z drabiny. Raz się udało. Za drugim razem jego cios był szybszy.

Dwudziesta szósta. Zabiłem rycerza, zdobyłem miecz, dotarłem do zamku. Jak w bajce. A potem jakiś piechociarz zepchnął mnie z gałęzi drzewa, po której ostrożnie sobie szedłem.

Dwudziesta siódma. Na zamkowych tarasach zaatakowano mnie mieczem, łukiem i ognistymi bombami. Nie fair!

Dwudziesta ósma. Próbowałem odzyskać dusze. Będę musiał zrobić to jeszcze raz.

Dwudziesta dziewiąta. Zamek, więc piechociarzy zastąpiły szybkie szkielety z mieczami. Trzech w wąskim przejściu załatwiło sprawę.

Trzydziesta. Odkryłem, że nie da się odbić halabardy puklerzem. Do trzech szermierzy oczywiście nie dotarłem.

Trzydziesta pierwsza. Badałem rusztowanie wzdłuż zamkowych murów. Najpierw zepchnęli mnie z jednego, potem spadłem przez dziurę, a na koniec dostałem strzałą. FML.

Trzydziesta druga. Próbowałem zejść do tej dziury, by odzyskać dusze. Pomógł mi truposz. Halabardą.

Trzydziesta trzecia. Byłem zbyt niecierpliwy i między machnięcia halabardą próbowałem wepchnąć trzy ciosy, zamiast dwóch.

Trzydziesta czwarta. Ależ ten przechadzający się po zamkowych murach włócznik ładnie się tarczą zasłonił.

Trzydziesta piąta. Spadłem z rusztowania. Co za wstyd.

Trzydziesta szósta. Żołdak drasnął mnie sztyletem. Gdybym wcześniej ryzykownie nie zeskoczył, to pewnie bym to przeżył.

Trzydziesta siódma. Wdałem się w nierówny pojedynek z szermierzem, gdy obok był jeszcze łucznik.

Trzydziesta ósma. Gdy chcesz się uleczyć, upewnij się, że przeciwnik jest odpowiednio daleko.

Trzydziesta dziewiąta. Gdy chcesz zepchnąć przeciwnika do wody, upewnij się,  że sam tam nie wpadniesz.

Czterdziesta. W walce na rusztowaniach tak bywa, że ktoś spada i ktoś spada za nim na niego, wbijając miecz po sam jelec.

Czterdziesta pierwsza. Już nie wiem, czy to była strzała, czy miecz. Ale w końcu udało mi się przejść dalej. Czekam niecierpliwie na trzech szermierzy, którzy dopadli mnie już raz, pozbawiając 1500 dusz.

Czterdziesta druga. Chciałem zepchnąć go z dachu. Sam spadłem z dachu. Dark Souls.

Czterdziesta trzecia. Włócznik. Walka bez tarczy jest jednak trudniejsza niż myślałem.

Czterdziesta czwarta. Mała tarcza nie blokuje ciosów halabardą.

Czterdziesta piąta. Podkradanie się od tyłu to trudna sztuka. Usłyszał mnie w ostatniej chwili i jak się nie zamachnął mieczem...

Czterdziesta szósta. Doszedłem już spory kawałek dalej. Prawie 900 dusz na koncie. I zachciało mi się fantazyjnie z wyskoku zaatakować halabardnika.

Czterdziesta siódma. Wyrwałem nieco dusz, podniosłem poziom i siłę, by móc używać ognistego miecza, który znalazłem.  Szło dobrze. Aż trafiłem na pomieszczenie, gdzie stał rząd balist. Salwy uniknąłem, ale ich operatorów już nie.

Czterdziesta ósma. Nauka walki nowym mieczem. Jest cięższy, wali mocniej, ale miejscowi są chyba częściowo odporni na ogień.

Czterdziesta dziewiąta. Było sobie miejsce - taki zakręt muru, gdzie przebiegałem już z dziesięć razy. I stała tam grupa beczek. Któregoś razu stwierdziłem: a może je zniszczyć. Odkryłem tajne przejście. I zginąłem od wybuchających beczek.  SKRÓT DO OGNISKA, OD KTÓREGO STARTOWAŁEM.

Pięćdziesiąta. Chciałbym, by była jakaś specjalna, wyjątkowa,  żebym padł z ręki wielkiego bossa. Ale nie. Zaciukało mnie trzech szermierzy obsługujących balisty.

W punkt.

Pięćdziesiąta pierwsza. Trzech szermierzy padło, a ja odkryłem, że sam mogę obsługiwać balisty i zabiłem tak wielkiego opancerzonego strażnika. Rozochocony sukcesem wdepnąłem (dosłownie) na włócznika, który siedział pod ścianą i przebiegle udawał martwego.

Pięćdziesiąta druga. Trzech innych szermierzy stało w oknach nad placem. Sprytnie znalazłem drabinę, która pozwalała zajść ich od tyłu. Niestety byli w wąskim pomieszczeniu i mieli miecze dwuręczne. Pa, pa, duszyczki.

Pięćdziesiąta trzecia. Znalazłem większą tarczę. Też nie blokuje halabardy.

Pięćdziesiąta czwarta. Nie wiem, po co wróciłem do rzędu balist. Aaa - chciałem sprawdzić, dokąd prowadzi dziura w podłodze. Nie udało się.

Pięćdziesiąta piąta. Nadal nie wiem, dokąd prowadzi dziura. Ale odkryłem, jak wmanewrować operatorów balist, by zestrzelili kumpla.

Pięćdziesiąta szósta. WOW! Za balistami była wielka skrzynia. A w niej kusza strzelająca trzema seriami strzał dookoła. Nie pytajcie, jak jedna kusza może wysłać promieniście z sześć bełtów.

Pięćdziesiąta siódma. Za drugim razem w skrzyni był trujący gaz. Ale przeżyłem, ominąłem szermierzy, wróciłem, podniosłem poziom, wziąłem nowy miecz. Nie okazał się tak skuteczny, jak sądziłem.

Pięćdziesiąta ósma. Zapuściłem się w nowe rejony. Niejaki Pate mówił, że za bramą jest skarb. Nawet zobaczyłem go w oddali. A potem zamykającą się bramę i hordę wrogów.

Pięćdziesiąta dziewiąta. Brama zatrzasnęła się na dobre. Ale jeśli się nie mylę, to do skarbu da się dojść od drugiej strony. Na razie drogę blokuje mi grupa nieumarłych rycerzy.

Sześćdziesiąta. Wystrzelałem ich z kuszy, którą znalazłem wcześniej. Jest za ciężka, muszę ją obsługiwać oburącz. Ale padli. Zdobyłem skarb. Po czym za rogiem czekał jeszcze jeden.

Sześćdziesiąta pierwsza. Nigdy nie grałem postacią, która ma broń w obojgu rąk. Może dlatego ciężko mi poradzić sobie z włócznikami. W dodatku przewracająca się beczka zablokowała wejścia na drabinę, gdzie chciałem uciec.

Sześćdziesiąta druga. Wyczyściłem już spory kawałek poziomu. Wróciłem do balist, by znów wykorzystać je do powalenia wielkiego strażnika, który blokuje przejście dalej. Nie wyszło, obsługa nie chciała współpracować.

Sześćdziesiąta trzecia. Nic w tej grze nie zdarza się zawsze. Zwykle balisty zabijały  włócznika, tym razem nie.

Sześćdziesiąta czwarta. Próba zwabienia grubasa, podejście kolejne. Walczyłbym z nim normalnie, ale stoi na dziedzińcu chronionym przez typów z bombami ognistymi.

Sześćdziesiąta piąta. Przynajmniej zginąłem poza pomieszczeniem z balistami i z dala od opancerzonego grubasa.

Sześćdziesiąta szósta. Prawie w tym samym miejscu. Ale liczba dusz rośnie.

Sześćdziesiąta siódma. Jestem na jeden cios wielkiego miecza strażnika.

Sześćdziesiąta ósma. Przed ciosem dwuręcznym mieczem unik do tyłu, nigdy w bok.

Sześćdziesiąta dziewiąta. Olałem balisty. Wyzwałem dziada w pancerzu na pojedynek jeden na jednego. Miał wielką maczugę. Wygrałbym, gdyby nie tych dwóch włóczników obok.

Siedemdziesiąta. Grubasa robię jak chcę, obstawę też. Ale za nim jest taras, grupa przeciwników, w tym taki, co umie parować ciosy. Ugh.

Siedemdziesiąta pierwsza. Grubasa robiłem jak chciałem, dopóki nie zrobiłem uniku za późno. Dosłownie wprasował mnie w ziemię.

Siedemdziesiąta druga. Odkryłem, że koło grubasa są wybuchające beczki. Załogę za nim też już mam opanowaną. A za nimi jest mgła, potem druga, a potem boss. Który zmiótł mnie jednym ciosem. Tak to z bossami bywa.

Siedemdziesiąta trzecia. Postanowiłem olać bossa i wrócić do wielkich rycerzy pod wieżą. Pierwszy poszedł gładko. Przy drugim spadłem z klifu, bynajmniej nie z wrażenia.

Siedemdziesiąta  czwarta. W końcu dotarłem do wielkiego rycerza, o którym pisałem wcześniej. Walczyliśmy  na mostku. Zepchnął mnie.

Siedemdziesiąta piąta. Ta była czysta. Trafił mnie ciosem oburącz znad głowy. Z taką siłą normalnie rąbie się drzewo.

Siedemdziesiąta szósta. Pokonałem wielgacha. Zginąłem, próbując zwabić jego kumpla, by spadł z urwiska. Spadłem za nim, bo chciałem mu jeszcze jednym ciosem poprawić.

Siedemdziesiąta siódma śmierć była głupia. Za późno zrobiłem unik przed wielkim mieczem.

Siedemdziesiąta ósma. Jeszcze głupsza. Wlazłem wielgachowi pod miecz. Chyba czas na przerwę.

Siedemdziesiąta dziewiąta. Przerwa pomogła. Przeszedłem przez salę z tymi trzema. Niestety wielgach to nie miniboss, jak myślałem, a zwykła jednostka. Potem jest ich więcej. Jeden powstrzymał mnie przed dostaniem się do skrzyni ze skarbem.

Osiemdziesiąta. Wiecie jak boli wyprawa po 4200 dusz zakończona pod mieczem giganta? Bardzo boli. A coś mi mówiło „Idź, wydaj!”. W Dark Souls warto słuchać tego głosu.

Osiemdziesiąta pierwsza. Wyprawa po 1600 dusz zakończona zgonem też boli. Mniej, ale jednak.

Osiemdziesiąta druga. NIE.ZADAWAĆ.TEGO.OSTATNIEGO.CIOSU.GDY.GIGANT.JUŻ.SPADA.W.PRZEPAŚĆ.BO.POSTAĆ.ROBI.KROK.ZA.DALEKO!

Osiemdziesiąta trzecia. "Taniec szermierczy z rycerzami jest trochę jak gra bazooką w rosyjską ruletkę" - Paulo Coehlo.

Osiemdziesiąta czwarta. Jeszcze chwilę temu gigantyczni rycerze byli odświeżającą nowością. Po godzinie czy dwóch mam ich dość.

Osiemdziesiąta piąta. Wróciłem do zamku. Udało mi się załatwić brygadę na dachach, która dawała mi w kość wcześniej. Znalazłem tunel, a w nim kartografa. Wychodząc postanowiłem  zawalczyć z parą włóczników, z którą walczyłem tyle razy. Zły pomysł.

Osiemdziesiąta szósta. Przeczesałem zamek z góry na dół, znajdując m.in. ukryte pomieszczenie i nowe lokacje. Potem rycerzy. Przez tę godzinę zdążyłem zapomnieć, jak wielki zasięg mają ich miecze.

Osiemdziesiąta siódma. MUST NOT FALL. Zdążyłem też zapomnieć, jak wąskie są mostki.

Osiemdziesiąta ósma. Poległszy po raz kolejny z ręki rycerza postanowiłem udać się do bossa i tam zużyć pozostałe mi do setki 12 śmierci.

Osiemdziesiąta dziewiąta. Boss jest wielki. Typowe. Widać głównie nogi. Typowe. Więc wystarczy atakować obie nogi na zmianę. Nie wystarczy?

Dziewięćdziesiąta. Boss tupie.

Dziewięćdziesiąta pierwsza. Boss zamiata rękami dookoła. A jakie ma pazury...

Dziewięćdziesiąta druga. Zabawne, przypomniałem sobie, że widziałem go wcześniej. Połączony, spójny świat to wizytówka Dark Souls.

Dziewięćdziesiąta trzecia. ZOSTAŁO MU TYLE ŻYCIA. TY-LE. A ja ostatni cios zadałem w złą nogę, którą miał uniesioną do tupnięcia. Animacja ataku weszła i jak tupnął, to tylko cicho załkałem.

Dziewięćdziesiąta czwarta. Na początku walki centralnie się na mnie przewrócił. Nie wiem, czy to bug, czy atak, którego jeszcze nie widziałem.

Dziewięćdziesiąta piąta. Tym razem, dla odmiany, banalne tupnięcie.

Dziewięćdziesiąta szósta. Wziąłem falcjon, który wywołuje krwawienie. I zakląłem go przy pomocy znalezionego śluzu. Nie wiem, czy zadziałało to, czy doping mojej żony, ale boss padł. Wpadło osiągnięcie. Trzecie. Pierwsze dostałem za zaczęcie gry, a drugie za pierwszą śmierć.

Dostałem klucz. Idę dalej. Grunt to się nie zniechęcać. Bawię się świetnie.

Dopiero dużo później dowiedziałem się, że przyłączenie się w wiosce do Champions Covenant znacząco podnosi trudność gry...

Paweł Kamiński

PS Jeśli chcesz napisać, że to żałosna gra, bo jest trudna, tylko się umiera i autor jest masochistą, to... przeczytaj jeszcze raz czwarte i piąte zdanie tekstu.

I wyluzuj. To tylko gra.

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)